niedziela, 24 grudnia 2006

O tym, że nie mam czasu...

Właściwie to muszę Was przeprosić, że tak długo się nie odzywałam... Chociaż chyba za wiele Was nie jest, więc nie rozczarowałam miliona fanów. Ale przepraszam, jeśli ktoś czekał niecierpliwie na wiadomości o mnie, czy ode mnie... Naprawdę nie mam czasu. Ani weny. Po prostu jak wracam z pracy/szkoły to nie mam siły na górnolotne wywody na temat mojego życia.
Jest z tego wniosek. Nadmiar zajęć nie sprzyja nadmiarowi rozmyślań. I tu potwierdza się moja teoria o Średniowieczu. Ludzie byli wtedy tak zmęczeni pracą na ziemi swoich panów i swojej, że nie mieli czasu i siły na inne problemy... Dlatego kiedyś mówiłam, że chciałabym żyć właśnie w Średniowieczu. Bo ludzie nie mieli wtedy zmartwień innych niż te najbardziej podstawowe i przyziemne. Co włożyć do garnka, jak ubrać dzieci, bo zima idzie. Owszem, nie mówię, że wtedy było lepiej, choć Adaś mówi, że było, bo na dodatek mieli liniowy podatek na poziomie 10%. Materialista, nie? Ale i tak bardzo go lubię.
Ale wracając do rzeczy... Tak naprawdę to nic się nie dzieje, bo na nic nie mam czasu. Nie mówię, że trudno jest pogodzić dzienne studia z pracą. Twierdzę natomiast, że ciężko jest pogodzić studia dzienne i pracę z czymkolwiek innym. Zwłaszcza jak praca dzwoni i mówi:"Magda, a może byś przyszła w piątek na 8 godzin od 14 do 22?" - i jakoś trudno odmówić któryś raz z rzędu. A byłam umówiona z Łukaszem... Odwołałam to spotkanie, czy to źle?
Ale przecież tak to właśnie widziałam, prawda? Że będę chodzić do szkoły i do pracy i nic więcej... W sumie wiedziałam, na co się piszę. A najśmieszniejsze jest to, że mnie się tak właściwie podoba w tej pracy. No nic, zobaczymy, co będzie dalej, prawda. Na razie nie mogę nic poradzić na to.
Ogólnie trochę smutek jest z Sylwestrem, ale myślę sobie, że trudno. (Chyba już pisałam, ze pracuję wtedy do 21?) Może sobie wezmę domówienie i posiedzę w pracy więcej. Przecież i tak nie miałam jakichś wielkich planów. Po powrocie pójdę spać i się wyśpię może. Ciekwe, jaki będzie grafik na styczeń.
Wiecie, ten brak czasu jest jednak wkurzający. Bo było parę rzeczy, które chciałam tu napisać... Przychodziły mi do głowy w wolnych chwilach. Ale nie miałam tych chwil na tyle, żeby usiąść i napisać coś z sensem. Albo byłam zbyt zmęczona na formułowanie sensownych myśli i przenoszenie ich na klawiaturę. I teraz sama już nie wiem, co chciałam wtedy napisać. Tak, właściwie mogłabym tu wpaść i wrzucić parę luźnych zdań. Ale zbyt szanuję ludzi, którzy mogliby to czytać, żeby tak ich potraktować. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi, przepraszam.
Wiecie, że są Święta? Wiecie, że nie dostałam jeszcze kartki żadnej, ani życzeń? A wiecie, że sama też nie wysłałam nic? Pewnie sama jestem sobie winna, prawda? Wiem, wiem. Ale jakoś Święta nie wpływają na mnie dobrze. To znaczy, fajnie, że są. Rodzinne i tak dalej. Ale zawsze mnie dołuja. I nie chodzi mi o to, że wszędzie jest pełno ozdób, reklam i Bóg wie czego. To raczej jest wkurzające, ale jakoś jestem ostatnio ponad to, a może poniżęj... Bo to też mnie bardziej dobija niż denerwuje. Zasadniczo chodzi o to, że... Ha, ha... Stara gadka... Ale tak, że nikogo nie mam. Ewa się zaręczyła, Hania wychodzi za mąż w lipcu, Justyna w sierpniu. Pewnie spędzaja te Święta mniej lub bardziej razem ze swoimi drugimi połówkami... A ja? A ja nie.
Idziemy na Wigilię do brata mojej mamy. On jest bardzo fajny, jego żona i synowie też, choć obaj są młodsi ode mnie sporo. Tyle że będzie tam też cała rodzina jego żony, której (rodziny) ja tak naprawdę nie znam. Kilkanaście osób. I to ja będę się czuła jak piąte koło u wozu... Bo ja przeważnie się tak czuje. I wiecie co? W tym dniu, kiedy powinno się być z rodziną, ja będę myślała tylko o tym, żeby już jechać do domu. I pewnie koło 22 zamówię taksówkę i pojadę. Smutne. Będzie mi brakowało mojej siostry. Ona jest w Irlandii. Nie będzie jej na Święta. I będę musiała wracać sama do domu. Zawsze jechałyśmy razem... Kapa jakaś. Najgorsze jest to, że będę myśleć cały czas o tym, żeby już jechać do domu i być sama...
No dobra, może się nastawiam negatywnie, ale jakoś nie potrafię pozytywnie myśleć o tym, przepraszam.
Chyba już skończę, bo dzisiaj pisanie tego bloga ma odwrotny efekt niż zwykle. Zamiast podnieść na duchu, to zdołowało. Może dlatego, że do tej pory nie miałam czasu myśleć nad tym tak naprawdę? Ale chyba lepiej jest zdawać sobię sprawę z pewnych rzeczy, niż żyć w nieświadomości, prawda?
Życzę Wam wszystkim wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku. I wszystkiego, czego sobie zamarzycie. Żebyście nie mieli takich rozterek jak ja... Żebyście nie potrzebowali tak się zastanawiać... I żeby Wam było lepiej.

Pozdrawiam

wtorek, 12 grudnia 2006

O tym, że mam w głowie pełno myśli...

Tja... Nie zaczyna się zdania od "no, więc", ale mimo wszystko nie mogę się powtrzymać.
No, więc mam w głowie pełno myśli, a z drugiej strony jestem trochę zmęczona i nie mam nawet siły myśleć. Nie dochodzę też do żadnych konstruktywnych wniosków. Chyba to trzeba jakoś uporządkować...
Pracuję. Pracuję w Tepsie. Moja praca jest maksymalnie nudna... Zwłaszcza jak mam dyżur w niedzielę wieczorem. Można sobie spokojnie książki czytać, naprawdę. Poza tym praca ta jest monotonna bardzo i maksymalnie ogłupia. I męczy. Tak, wiem, że każda praca męczy, toteż nie narzekam, najważniejsze jest to, że w ogóle mam pracę. A że nie jest interesująca i ciekawa, i satysfakcjonująca? Trudno, nie? To moja osobista tragedia... Trochę mnie wkurza to, że czasem nie moge podać ludziom numeru, że czasem nie ma go w bazie, bo wtedy martwię się, że być może nie potrafię go znaleźć... Takie moje głupie poczucie winy się wtedy odzywa. Bo ogólnie często mam poczucie winy...
Piszę pracę magisterską... A przynajmniej się staram. Dzisiaj pani promotor powiedziała mi, że temat, który sobie wymyśliłam jest zbyt ogólny i mam wymyślić coś innego. I zdziwiła się, że mnie nie interesuje w ogóle bankowość... No i co ja mam na to poradzić? Teraz nagle mnie nie zainteresuje przecież. Tak naprawdę to chcę to tylko odwalić, bo szkoda mi tych trzech lat, które poświęciłam na te studia. Poza tym mam takie wrażenie, że jak tylko pojawiają się problemy, to ja się wycofuję chyłem i tyłkiem... Tyłem i chyłkiem znaczy... I dotyczy to nie tylko studiów, dotyczy to wszystkich aspektów mojego życia. Jak tylko coś idzie nie tak, jakbym chciała, to szybko uciekam, żeby sobie nie robić problemów. Bo ja nie potrafię sobie z problemami radzić, prawda? Być może moi rodzice naprawdę są nadopiekuńczy? Tylko że ja nie chcę winić za cokolwiek moich rodziców. Nie dlatego, że to takie amerykańskie. Po prostu oni tyle mi dali i tak bardzo ich kocham, że nie czuję, jakby w czymkolwiek mi zaszkodzili... No owszem, nie jest tak, że zgadzam się z nimi we wszystkim, ale bardzo ich szanuję i wiele im zawdzięczam. I wiem, że cokolwiek robili, robili to dla mojego dobra...
W każdym razie natrafiłam na problem, najchętniej wycofałabym się, ale nie chcę... Poza tym nie wiem, jak. Być może byłby to jeszcze większy problem. Co nie zmienia faktu, że nie mam pojęcia o czym pisać pracę magisterską... Zielonego pojęcia, a muszę coś wymyślić do wtorku następnego. A przecież ja już wiem, że nie chcę pracować w finansach ani bankowości. Właściwie to może bym i chciała, ale zdaję sobie sprawę, że będzie mi w takiej branży bardzo ciężko i mogę sobie nie poradzić. Że jest bardzo duża szansa, że sobie nie poradzę. Why bother? To stwierdzenie doskonale mnie charakteryzuje... I jest to smutne. Czy ludzie zawsze zdają sobie sprawę ze swoich niedociągnięć i wad? Czy znają je i tylko nie umieją nic na nie poradzić? Czy tylko ja mam jakieś dziwne paranoje? Sama nie wiem... Fajnie byłoby myśleć, że inni ludzie... Że przynajmniej jeszcze jeden człowiek ma podobne rozterki do moich. Oczywiście zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa istnieje duża szansa, że tak właśnie jest. Szkoda tylko, że zgodnie z tym samym rachunkiem prawdopodobnie nigdy się nie spotkamy. Z resztą cóż by to było gdybyśmy się spotkali/-ły? Płacz i zgrzytanie zębów...
No i do tego wszystkiego dochodzi jeszcze Łukasz... Tak, wiem, dość już o nim... Ale jakoś nie potrafię uniknąć poświęcania mu myśli. Może nie zdarza się to już tak często, ale jednak. Łukasz... Patrzył na mnie. Na spotkaniu w Strzybodze prawie z nim nie rozmawiałam, było wielu ludzi, z którymi chciałam zamienić słowo, a bardzo mało czasu. Z resztą wiecie, jak to jest na takich spotkaniach. Ale zdarzało się, że czułam na sobie jego spojrzenie. Że zawieszaliśmy się, patrząc sobie w oczy... A przynajmniej takie odnosiłam wrażenie. Czułam to. Choć, jakbyście mnie lepiej znali, to wiedzielibyście, że bardzo łatwo potrafię sobie takie rzeczy wyobrazić. W każdym razie nic nie zaszło. On znowu nie zrobił żadnego kroku. Ja, nauczona doświadczeniem, nawet nie próbowałam, bo mogłabym się jeszcze bardziej nakręcić... Tym niemniej odnoszę takie wrażenie, jakby on chciał... Jakby coś czuł, ale nie chciał tego pokazać, jakby nie chciał, żeby to się rozwinęło... Cóż, ja nie będę go już zachęcać. Bo mnie to męczy.
Tak, wiem, jak to brzmi. Ale chodzi o to, że jeśli ja się zaangażuję znowu w "zdobywanie" Łukasza, to nie będę mogła myśleć o niczym innym, a każda prawdziwa bądź urojona porażka będzie dla mnie jak cios sztyletem w plecy. A przecież prawie się już wygrzebałam. Dlatego zostawiam mu wolną rękę. Myślę, że on by może i chciał, żeby coś zaszło, ale rozsądek podpowiada mu, że nie ma na to czasu, bo ma studia, które naprawdę go interesują. Poza tym chyba zdaje sobie sprawę z tego, że ja jestem bardzo absorbującą osobą. A on ma inne priorytety. No więc co? No nic...
Może on dojrzeje do tego, żeby próbować się ze mną jakoś związać, a może mu przejdzie... A może mnie przejdzie i przestanę sobie wyobrażać takie rzeczy.
Wnioski? Konkluzje? Nie mam żadnych. Powinnam się skupić na dniu dzisiejszym... A tak naprawdę nie za wiele mam czasu dla siebie... I dla rodziny. Moja mama usilnie stara się podtrzymać ten wspaniały kontakt jaki miałyśmy jeszcze parę miesięcy temu. A ja jakoś nie potrafię. Sama nie wiem jak to się stało, ale gdzieś zniknęła ta więź i nie umiem jej odnaleźć. To też mnie martwi...
A może ja sobie po prostu wymyślam problemy? Bo nie potrafię żyć bez nich... Może muszę mieć jakiś powód, żeby się nad sobą użalać. Jeśli tak, to... Hehe... szkoda mi siebie. I bardzo chciałabym umieć coś z tym zrobić. Tak naprawdę to dalej czekam na "księcia na białym rumaku", który wpadnie jak grom z jasnego nieba w moje życie i je naprawi. Bo sama nie umiem sobie z nim poradzić...
A może to wszystko przez pogodę? Dziś jest ponuro wilgotno i smutno, toteż mam nastrój jak Kłapouchy...

Pozdrawiam

środa, 6 grudnia 2006

O tym, że chyba mi lepiej...

Dostałam pracę. Jutro lub pojutrze będę podpisywać umowę. Biuro numerów tp nie jest takie złe jakby się mogło wydawać. Ogólnie muszę się obyć i osłuchać, ale nie powinno być źle. Chciałabym tam popracować dłużej. Mam nadzieję, że coś z tego będzie. Na razie jestem po szkoleniu, zaczynam od czwartku. Będzie dobrze? Myślę, że tak.
O czym jeszcze myślę ostatnio? Niewiele mam czasu na myślenie. Jestem zajęta martwieniem się tą pracą. Teraz, na razie, będę za bardzo zmęczona, żeby rozmyślać nad życiem... Może to i lepiej, bo jak człowiek ma czas na myślenie, to mu głupoty przychodzą do głowy, prawda? Ja właśnie do takich wniosków doszłam ostatnio, w ramach mojej paranoicznej depresji. Chyba z niej wyszłam już.
Dzisiaj idę na spotkanie z Łukaszem i z Agą, też z obozu. Mamy się umówić na sobotę, bo w sobotę jedziemy do Strzybogi:) Na szczęście mam wolną sobotę, ale za to w niedzielę pracuję od 17... i w piątek też. I w Sylwestra do 21 pracuję... Śmieszne, ale niekoniecznie. W sumie nie miałam konkretnych planów na Sylwestra, ale jakieś tam miałam. No zobaczy się. W sumie jeszcze można coś zrobić wszak.
Wracając do Łukasza... Szczerze mówiąc chyba przestałam się nim martwić. Oczywiście zobaczymy, co się stanie, jak się spotkamy. Ale teraz wydaje mi się, że to wszystko, całe to zamieszanie z zakochaniem/niezakochaniem miało swoją przyczynę w... hmm... w braku innych rzeczy, którymi mogłabym zająć myśli. Żyłam w zawieszeniu, inercji, nie wiem, jak to nazwać, ale mam nadzieję, że wiecie, o co chodzi. Myślę, że wydaje mi się to lepsze, ta sytuacja, która jest teraz. Nie muszę się już tak przejmować tym, co będzie w Strzybodze. A będzie fajnie, jak sądzę. Z przykrością przyjęłam wiadomość, że Brat nie da rady przyjechać... Ale za to będzie Agatka, będzie Ola i wiele, wiele dzieci i innych miłych osób. Zocha na przykład, której teraz, jak sądzę, będę mogła spokojnie spojrzeć w oczy. To dla mnie duża ulga. Bardzo się cieszę na ten wyjazd. I bardzo się cieszę, że dostałam tą pracę. Bardziej niż wtedy, kiedy skarżyłam się na brak euforii. Właściwie przez chwilę naprawdę się cieszyłam jak głupia, z takim "łiiiiii"-podejściem. Ale tylko przez chwilę...
Zadzwoniłam do Damiana, żeby się z nim umowić, bo w sumie to dzięki niemu mam tę pracę. Czuję, że jestem mu coś winna za to. Choć wiem, że on to zrobił z przyjaźni do mnie i nic nie oczekuje za to. Znam go na tyle dobrze, by to wiedzieć. Ja prawdopodobnie w takiej sytuacji zrobiłabym to samo. Dla niego, czy dla kogokolwiek innego, bliskiego mi. A przynajmniej chciałabym wierzyć, że zrobiłabym. Z Damianem widzę się jutro, będziemy oglądać film(y).
Ogólnie mam jutro zabiegany dzień. Rano na 7 badania, potem o 11 dentysta, w międzyczasie muszę zawieźć do biura dokumenty, a potem na 13 mam zajęcia zdaje się na uczelni. No tak, wypadałoby się tam czasem pokazać. W tym tygodniu mam tydzień przychodzenia na zajęcia, bez uprzedniego przygotowania się do nich. W zeszłym tygodniu chyba też taki miałam... Mam nadzieję, że to się nie odbije zbyt mocno na moich wynikach na koniec semestru. Które prawdopodobnie i tak będą słabe. Heh, co robić, trudno, nie?
I jeszcze się cieszę, że nie będę chodzić do pracy na rano, to bardzo miłe, nawet nie wiecie, jak bardzo. Dzisiaj musiałam wstać przed 6... W tym roku chyba nie wstawałam tak wcześnie ani razu. Nie licząc rejsu oczywiście. Ale w tej kwestii rejs się nie liczy. Tam budzili mnie na przykład o 3.45 w nocy... I trzeba było wstać. A myślałby kto, że to wakacje, odpoczynek i tak dalej;)
Jakby ktoś nie zauważył, mam dobry humor. Być może ten blog pomógł mi z wygrzebania się z tego doła. A może to tylko zbieg okoliczności? Nie wiem... Mimo wszystko, dalej jestem samotna. Tylko że chwilowo mi to tak bardzo nie przeszkadza, mam tyle innych zajęć i problemów, że nie mam czasu zastanawiać się nad swoją sytuacją życiową. Tak chyba jest lepiej, o to chyba tak naprawdę chodzi w życiu. Żeby nie martwić się na zapas, radzić sobie z problemami na bieżąco i nie wymyślać sobie nowych nieszczęść. Takie nowe Carpe Diem. I chyba chwilowo pozostanę przy tym Carpe Diem i zobaczę, co się dalej wykoci. Może wykoci się coś dobrego?
Chyba mi lepiej...

Pozdrawiam

piątek, 1 grudnia 2006

Myślałby kto, a nie wiedział...

O dziwo okazało się, że nie było większych problemów z tą pracą... Sama nie wiem dlaczego. Bardzo to wszystko dziwne. Zastanawiam się, co ta Karolina im powiedziała, żeby mnie przyjęli...
Ogólnie to, po pierwsze, pojechałam nie tam, gdzie trzeba. Nieporozumienie nastąpiło z panią, która mnie na rozmowę kwalifikacyjną zapraszała najwyraźniej. Tym niemniej wykazałam się szybkim myśleniem i zadzwoniłam sobie pod ten numer, który do mnie wczoraj dzwonił. Okazało się, że odebrała kobieta, z którą byłam umówiona. No więc przedstawiłam jej po krótce sytuację i powiedziałam, że będę, jak tylko autobus przyjedzie. Nie powiem, że ułatwiało mi sytucaję to, że kompletnie nie wiedziałam, gdzie tak naprawdę mam dojechać... Podobnie jak nie pomógł mi objazd i rozkopane roboty drogowe na całej niemalże ulicy Lenartowicza... I to, że autobusy mają zmienione trasy... W efekcie najpierw trafiłam na zajezdnię autobusową, a dopiero potem tam, gdzie miałam być. Spóźniłam się jedyne pół godziny.
Ale pani nie była na mnie wkurzona. Poza tym chyba udało mi się zgrabnie wybrnąć z tego spóźnia i ładnie się wytłumaczyć. Bo podobno trzeba gadać, gadać, gadać... Do tego rozmowa nie wyglądała jak rozmowa kwalifikacyjna prawdziwa. Oni po prostu nie sprawdzali, czy nadaję się do tej pracy. Najwyraźniej nie trzeba być specjalnie utalentowanym, żeby pracować w biurze numerów. Od razu poszłam na szkolenie, gdzie uczyliśmy się, jak zachowywać się w konkretnych sytuacjach. Z takiego skryptu, według którego potem należy postępować. Polegało to szkolenie na głośnym czyatniu wytycznych dotyczących potencjalnych pytań ze strony klienta i dopowiedzi na te pytania. Przeraziło mnie, że niektórzy ludzie w moim wieku, może trochę młodsi, nie umieją czytać na głos. Dukają, zgadują słowa zamiast je odczytywać... Na Boga, bo nie mam innego określenia. To straszne jest, naprawdę, nie wiem, czy śmiać się, czy płakać.
Doszłam do wniosku, że taka praca najwyraźniej nie jest specjalnie wymagająca. Zastanawiam się w głębi duszy, czy przypadkiem nie jestem trochę na to za mądra. Ale z drugiej strony może to stwarza dla mnie szanse na ewentualny awans? Wiem, że nie powinnam się jeszcze tym martwić, przecież nawet nie podpisali jeszcze ze mną umowy ani nic. Ale nie mogę powstrzymać się od wybiegania w przyszłość.
Martwię się też trochę tym, że nie będę w stanie nawiązać odpowiednich kontaktów z współpracownikami. Ojej, wiem, że wpadam w samozachwyt, ale uważam się za osobę dość inteligentą i na poziomie. Rozmawianie z nietórymi osobami zwyczajnie mnie męczy. Kiedyś spotkałam w pociągu dziewczynę z Olsztyna, jechałyśmy razem z Warszawy na Mazury, rozmawiałyśmy przez całą drogę i naprawdę odetchnęłam z ulgą, kiedy się pożegnałyśmy. Byłam wyczerpana psychicznie. To samo ostatnio przeżyłam z jedną ze współpracownic przy ulotkach. Ona po prostu mówiła takie rzeczy, że nawet nie chciało mi się jej wytykać błędów. Była do bólu prosta. I pusta. Tepsa nie ma szczególnych wymagań przy zatrudnianiu ludzi do biura numerów, jeśli tam wszyscy będą tacy, to się załamię.
Ale przecież z drugiej strony mogę tam spotkać bardzo ciekawe osoby, z którymi uda mi się nawiązać znajomość wykraczającą poza typowy układ koleżeński wynikający ze wspólnej pracy? Nigdy nic nie wiadomo. Ale, jak zwykle dla mnie szklanka jest do połowy pusta...
Właściwie to nawet się cieszę, że mam tą pracę. No jeszcze jej nie mam, ale jestem na najlepszej drodze, prawda? Zdziwiło mnie to, że nie odczułam jakieś nagłej euforii z tego powodu. Może robię się zimna? Opanowana, nieporuszona, drętwa. Może kończą się czasy, kiedy byłam pełna entuzjazmu i żywiołowa, nieprzewidywalna, spontaniczna, kiedy miałam głupie pomysły, które od razu wprowadzałam w życie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami? Powiedziałam Michałowi ostatnio, że widzę przed sobą same przeszkody. Że widzę przeszkody wynikające z rzeczy, których jeszcze nie osiągnęłam, ze zdarzeń, które nie miały jeszcze miejsca... Zauważyłam, że bardzo mi to przeszkadza w podejmowaniu różnych decyzji. To taka niepewność przyszłości... Jaskółczy niepokój...
Muszę chyba powoli zacząć opanowywać tę mojąc cechę. Zawsze wolałamy myśleć o sobie jako o maszyniście, który widzi dwóch debili na torach (realiskę znaczy), ale okazuje się, że być może jednak bliżej mi to pesymizmu... Nie chcę. Zauważam u siebie postęp. Powoli chyba wyrywam się z marazmu. Zobaczymy co będzie dalej, bo jeśli, nie daj Boże, spotka mnie kolejna porażka, to naprawdę może być ze mną źle... Ale myślmy pozytywnie. Wszystko będzie dobrze.
Mam nadzieję...

Pozdrawiam

czwartek, 30 listopada 2006

Jeszcze nie wiem, o czym...

Hmm... od czego by tu zacząć... Może od tego, że piszę to i gadam na gg. I będzie to coś w stylu stosunku przerywanego. Nie gadam z Łukaszem, jeśli to komuś przeszło przez głowę.
Zadzwonili do mnie dzisiaj z TPSA, żebym przyszła na rozmowę kwalifikacyjną. Wcześniej dostałam smsa od Damiana, że jakby zadzwonili, to mam mówić to i to... To powiedziałam, że tak... własnie ta Karolina mnie poleciła, tak... i, tak, mam ogólne pojęcie, o co chodzi. Choć tak naprawdę, to nie mam nawet zielonego. No, nie ważne, Damian ma mi powiedzieć wszystko wieczorem. Mam nadzieję, bo jutro ta rozmowa kwalifikacyjna... Ogólnie to chodzi o biuro numerów, czyli nic trudnego, nie.
A wiecie, co jest dziwne? Dziwne jest to, że nie da się prawdopodobnie dostać na taką rozmowę inaczej niż z czyjegoś polecenia. Czyli jednym słowem znajomości sa podstawą w szukaniu pracy. Oczywiście, jeśli potem na rozmowie nie wykażesz się odpowiednimi umiejętnościami (jak ja na rozmowie w UPC), to nie dostaniesz pracy. A ja zawsze myślałam, że jak się będzie chodzić prostymi drogami, to się więcej osiągnie. A tu niestety okazuje się, że wcale nie. Przecież na rozmowę w UPC też dostałam się dzięki znajomościom. Z resztą to się potwierdza także wśród moich znajomych. Michał powiedział, że znajoma jego mamy coś tam ma mu załatwić, czy dać znać. Marcin przed chwilą powiedział, że tak, ma opcję pracy gdzieś tam, gdzie już pracuje jego kumpel. Ta rozmowa w Tepsie to też przez zajomą znajomego się wykociła. I jak tu wierzyć w wyrównywanie szans? Nawiasem mówiąc do UPC wysłałam CV mailem, drugie im zaniosłam osobiście i zostawiłam w repcepcji (pewnie je wyrzucili), a na rozmowe zaprosili mnie przez Adecco. To po co, ja się pytam, UPC ma ogłoszenie na swojej stronie? Przecież i tak nie rozpatrują aplikacji, które stamtąd napływają... Bo łatwiej im zadzwonić i powiedzieć: "przyślijcie na jutro 10 osób na rozmowy".
W sumie to trochę mnie to podniosło na duchu, że jednak zadzwonili, bo już było ze mną coraz gorzej. Wczoraj przeglądałam oferty, czy przedwczoraj, i dodzwoniłam się do pizzerii na Załężu, klubu nocnego i innych takich. Ogólnie znowu wysłałam i zaniosłam w miejsca różne jakieś CV. Zmusiłam się do zapisania do Adecco, choć bardzo mnie tam wkurzyli. Desperacja mnie zaczęła nachodzić. Sprzedawanie choinek przed supermarketami zaczynało wydawać się całkiem intratnym zajęciem... Na szczęście zawsze jest coś, co człowieka może podnieść trochę na duchu.
Zauważyliście, że już ze mną lepiej?
Wczoraj znowu nie udało mi się złapać pani promotor. W sumie się wkurzyłam nieco, bo godziny jej konsultacji zmieniają się z prędkością światła. Ale za to spotkałam się z Michałem, który... nie powiedział mi nic nowego. Właściwie powiedział mi wszystko to, do czego już doszłam sama.
Ogólnie Michał jest taką ciekawą postacią, która, będąc ode mnie starsza o jedyne 2 lata, uważą się za niezwykle dojrzałego i doświadczonego mężczyznę. No dobra, nie mogę mu odmówić pewnych doświadczeń, ale w sumie mógłby mnie traktować ka równorzędnego partnera do rozmowy, a nie głupią nastolatkę, którą, bądź co bądź na pewno już dawno nie jestem. Ale z drugiej strony jest taką osobą, z którą można porozmawiać na inne tematy niż to, że profesor taki-a-taki to głupi jest, a w ogóle to co co było na wykłądnie. Rozmowy z Michałem sa trochę jak rozmowy z terapeutą. Chyba dla nas obojga. Szkoda, że tak rzadko się spotykamy... Czy coś kontruktywnego z tego spotkania wynikło? Myślę, że tak.
Czas, jak to się mówi, leczy rany. Z czasem, jak to się mówi, wszystko przychodzi. Więc nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać. Poza tym do pewnych rzeczy, jak to się mówi, trzeba dojrzeć. Tak, tak... Wiem, że za jakiś czas dzisiejsze problemy nie będą dla mnie problematyczne. Zdaję sobie sprawę z tego doskonale. Jednakowoż jedną rzeczą jest zdawać sobie sprawę, a inną rzeczą jest zastosowanie wyciągniętych wniosków w życiu. To trochę tak jak powiedzieć rybie wyciągniętej z wody, żeby się nie przejmowała, że się dusi, bo jak juz zdechnie, to ten problem przestanie dla niej istnieć.
No dobra, wiem, że może przesadzona trochę ta metafora, ale jest w niej ziarenko prawdy. Tym niemniej powoli dochodzę do tego, żeby zostawić przeszłość za sobą i raźniej ruszyć w przyszłość.
Mam tylko nadzieję, że ten jakże ambitny plan nie weźmie w łeb. Dlatego między innymi nie jadę na rajd AZSu. Bo jedzie tam Łukasz. Bo nic na siłę, jak coś ma być, to będzie i tyle. Nie ma co się starać na przysłowiowe rozdarcie wiecie czego. Zwłaszcza, że prawdopodobnie spotkamy się w następny weekend w Strzybodze. A jak nie? No cóż, trudno się mówi i żyje się dalej. Podobno... Myślę, że powoli się zaczynam wygrzebywać z tego. To dobra wiadomość.
I na niej dzisiaj zakończmy.
Nie chcę się zastanawiać nad tym, co będzie w Strzybodze... Pozastanawiam się nad tym kiedy indziej. Dzisiaj muszę się skupić na rozmowie kwalifikacyjnej...

Pozdrawiam

wtorek, 28 listopada 2006

O tym, że szukam pracy, przynajmniej na początku...

No szukam, szukam. Myślałby kto, że pełno jest ofert i nie ma zbyt wielkiego problemu z tym teraz, a jednak...( jak to w pewnej reklamie mówią). Okazuje się, że moim największym mankamentem jest to, że studiuję i to jeszcze dziennie na dodatek. Przecież jakbym studiowała zaocznie, to kurde musiałabym już mieć pracę, żeby mieć czym opłacić naukę, parawda? Studenci dzienni to towar niechodliwy na rynku pracy...
A może ja się po prostu nie nadaję? A może mam za duże wymagania? Bo w tele2 nie chcę pracować, sprzedawać rzeczy przez telefon nie chcę... A na infolinię się najwyraźniej nie nadaję, bo UPC nie zadzwoniło do mnie. A myślałam, że ta rozmowa naprawdę dobrze poszła. No okazuje się, że niekoniecznie. Tak sobie myślę, że nie chcę pracować tam, gdzie trzeba coś komuś wcisnąć. Praca odtwórcza jest w sam raz... Ale z drugiej strony, kurde... No co ja mam zrobić? Naprawdę potrzebuję coś znaleźć, a tu posucha. Oczywiście znowu przejrzałam ogłoszenia, zaniosę jakieś CV gdzieś, ale jakoś bez przekonania tak.
Ogólnie mam dzisiaj gorszy dzień. Wczoraj w nocy przypomniałam sobie, że dzisiaj mam kolokwium. No niepowodzenie lekkie, ale poszło nieźle. 3,5 to nie taka zła ocena jak na kogoś, kto nieprzygotowany przychodzi na sprawdzian, czyż nie?
Myślałam dzisiaj o wielu rzeczach, nie tylko dzisiaj właściwie. Na przykład myślałam o tym, że chciałabym mieć dziecko. Że to wspaniałe mieć dzieci... Ogólnie ostatnio instynkt macierzyński mi się włączył... Ale doszłam do wniosku, że po pierwsze nie mam z kim tego dziecka mieć, po drugie nie mam go jak utrzymać, a po trzecie: przecież ja nie umiałabym go wychować. Wychowanie dziecka nie jest łatwe. Jak z resztą widać po ogólnokrajowych efektach. Jeśli moje dziecko miałoby być takie jak ja, to lepiej niech go jeszcze nie będzie. Bo dziecko z moim charakterem nie poradzi sobie wśród dzisiejszej młodzieży. Jadąc do szkoły czytałam artykuł o pięciolatku, który terroryzuje przedszkolanki i rówieśników, jest plagą warszawskich przedszkoli i nie da się go opanować. Moje dziecko albo byłoby kimś takim, albo ofiarą pokroju czternastoletniej Ani z Gdańskego gimnazjum. Smutne, ale chyba prawdziwe. Przecież ja nie potrafię sobie ze sobą poradzić, a co dopiero z nowym małym człowiekiem? Więc na razie chyba powstrzymam się od prokreacji. Nie żebym od razu miała się jakoś ograniczać, wszak nie prowadzę wybujałego życia seksualnego. Właściwie to w ogóle nie prowadzę życia seksualnego. Nawiasem mówiąc, gdy wracałam ze szkoły, też miałam okazję spotkać kwiat polskiej młodzieży. Nie chcę brzmieć jak stara dewota, albo inny moherowy beret, ale ta dzisiejsza młodzież... Nic tylko siąść i płakać. Naprawdę jeszcze sześć, czy osiem lat temu nie było takiej sytuacji. A może to się inaczej załatwiało? Albo inaczej patrzyło na te sprawy... Nie wiem.
Ogólnie mam kryzys. A kryzys ten ma prawdopodobnie swój początek w tym, że ... prawie pokłóciłam się z Łukaszem przez gg. Jak to możliwe, zapytacie. Bo jestem sfrustrowana. Sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Zasadniczo chyba chodzi o to, że chciałabym spędzać z nim czas, a on mi tego nie ułatwia. Ponadto boję się mu po prostu powiedzieć prawdę. Może dlatego, że nie do końca wiem, jaka ona jest? Co innego powiedzieć "chciałabym się z tobą spotkać", albo "kiedy w końcu pójdziemy na to piwo?", a co innego powiedzieć "chciałabym z tobą spędzać czas...". A tak naprawdę to do tego się cała sytuacja sprowadza. Gadając z nim na gg mam czasem ochotę po prostu popatrzyć mu w oczy, kiedy coś mówię. Poczuć taką wspólnotę, której nie da się odczuć przez internet. Brakuje mi mowy ciała, uśmiechów, parsknięć. Gadu tego nie oddaje. Ale przecież nie mogę mu tego wszystkiego powiedzieć, prawda?
Wkurza mnie to, że on nie ma dla mnie czasu. Bo to nie chodzi o to, że on nie ma czasu w ogóle. On nie ma go dla mnie. Skąd wiem? A stąd, że gdyby naprawdę chciał mnie zobaczyć, to by się o to postarał. Gdyby to nie było poczucie obowiązku (i to nie za silne, skoro nadal się nie widzieliśmy). Łukasz mieszka jeden przystanek od uczelni. Przejeżdzam koło jego domu codziennie dwa razy. Wystarczyło by słowo, jeden telefon, sms nawet, a wysiadłabym z tramwaju i wpadła. Tak samo on mógłby na przykład przyjść pod uczelnię, kiedy kończę zajęcia. Gdyby tylko chciał. Świadomość tego, że on tak naprawdę nie chce chyba najbardziej mnie frustruje... i dołuje. I ogólnie kapa. A może bardziej frustuje mnie to, że on nie rozumie? Że nie rozumie, dlaczego mnie to wkurza. Że czuję się jak żebraczka, pytając kolejny raz, czy może się spotkamy kiedyś.
"Nic nowego nie wymyśliłaś" - dowiedziałam się ostatnio. A ja przez ponad dwa tygodnie nie wspominałam o spotkaniu. Żeby nie wyjść na desperatkę. Chyba powinnam sobie odpuścić Łukasza. Tylko że nie jestem chyba jeszcze na to gotowa. Nie potrafię jeszcze zrezygnować. To jest element tego samoudręczania, które ostatnio mnie opanowało. Że jest kapa, jest kapa, jest kapa.
Wkurzyłam się na siebie jeszcze z jednego powodu. Przecież nic mnie z Łukaszem tak naprawdę nie łączy, nic sobie nie obiecywaliśmy. Nie mam prawa wymagać od niego, aby miał dla mnie czas. I na pewno nie mam prawa irytować się na niego, tylko dlatego, że nie chce, bądź nie może się ze mną spotkać. A byłam naprawdę bliska nakrzyczenia na niego przez gg właśnie z tego powodu na niego. To złe. Coś jest ze mną nie tak. Może Łukasz jest dla mnie tylk wypełniaczem, substytutem, zastępstwem za prawdziwego partnera i prawdziwy związek? Namiastką?
Ktoś wyraził zdziwienie, że jestem sama. Przecież mam już 22 lata (!), jak to możliwe, że nie mam nikogo? Sama nie wiem... Wybredna jestem? A może nie ma chętnych? Nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Gdybym wiedziała, co jest ze mną nie tak, starałabym się prawdopodobnie to zmienić. Chyba. Naprawdę nie wiem, czemu jestem sama. Może boję się związków (związkofobia - coś jak u Bridget Jones:), ale myślę sobie, że żeby się bać w coś zaangażować, to trzeba najpierw to mieć. A ja, jako że nie mam zbyt wielu znajomych (właściwie nie mam ich prawie wcale), to nie spotykam zbyt wielu nowych ludzi, w tym nowych facetów. A skoro nie spotykam ich, to nie mogę się z nimi bliżej zapoznawać, prawda? I to przekreśla szanse na jakikolwiek związek. A poza tym, wierzcie lub nie, jestem nieśmiała. Naparawdę. I zamknięta w sobie chyba. Aha... i mam zeza rozbieżnego. I chyba nie pociągam facetów. Choć obiektywnie chyba nie jestem taka brzydka. Może jakieś wady charakteru mam?
Ogólnie to nie jest tak, że ja nie chcę kogoś mieć. Wręcz przeciwnie, bardzo chcę... Może za bardzo? Nic na siłę, tylko młotkiem, jak to się mówi. Przypomniał mi się film "Pod słońcem Toskanii". I przypowieść o biedronkach. Zasadniczo chodzi o to, że jak czegoś bardzo szukasz, to nie znajdziesz tego za żadne skarby. A kiedy przestaniesz, zmęczony szukaniem, to samo do ciebie przychodzi. Ale ja nie umiem wyluzować. Nie umiem przesatać się przejmować, olać to i żyć sama. Choć pojemuję próby. Nic mi z tego nie wychodzi.
Wniosek na dziś. Jestem nieudacznicą. Nie umiem nawet rezygnować...

Pozdrawiam

niedziela, 26 listopada 2006

O tym, że się boję...

Kurcze... Miałam tyle już napisane i mi się skasowało. Szkoda. A może to były pierdoły nie warte zamieszczenia. Heh. No i nie wiem, przecież nie uda mi się tego odtworzyć. Pisałam z serca i co mi przyszło do głowy. Taka jest przecież idea pamiętnika, prawda?
Napisałam, że miłość do nas wraca, podobnie jak nienawiść. Napisałam, że boję się życia. Napisałam, że duszę się we własnym sosie, że użalanie się nad sobą jest dla mnie sposobem na życie. Pisałam o mojej pierwszej miłości. Pisałam o tym, jak bardzo wzruszył mnie komentarz pod poprzednią notką.
No szkoda.
Zdołowałam się trochę przez to. Doszłam do ciekawych wniosków, pisząc tą notkę i pewnie po przeczytaniu jej doszłabym do jeszcze ciekawszych. Taka introspekcja. Może były to wnioski, do których nie powinnam jeszcze dochodzić.
A ogólnie to chciałam przekazać, że nie potrafię kończyć tego, co zaczęłam. Zawsze w ostatniej chwili się wycofuję. Tak jest z facetami. Nie było ich tak wielu, nigdy nie trwało to długo. Ale zawsze przychodził taki moment, kiedy ja spuszczałam metaforycznie głowę i zamiast działać, milczałam. I kapa. Przecież to samo było z Łukaszem, tylko że spuszczenie głowy nie było metaforyczne. To samo było z moją pierwszą wielką miłością. On chyba nawet nie wiedział, co ja do niego czuję. Może się domyślał. Może gdybym się odważyła, to by coś z tego było. Ale bałam się. Teraz wiem, że się bałam. Bo ja nie potrafię być w związku. Nigdy w nim nie byłam... Nawet dziewictwo straciłam z dość przypadkowym facetem i na siłę. Na siłę w takim sensie, że bardzo chciałam to zrobić, no to się stało. Nie było w tym za wiele uczucia. Układ też za długo nie wytrzymał...
Boję się dorosłości, boję się życia. Dlatego jeszcze nie było mnie w Anglii... Teraz już wiem, co powiedzieć Marysi, jak znowu mnie o to zapyta. Choć zawsze mogę się wykręcić brakiem kasy. Tym zawsze można się wykręcić. A może najbardziej boję się samotności. Może dlatgo nie mam pracy. Bo wtedy nie miałabym już przyczyny, dla której nie mogę się wyprowadzić z domu. Mieszkanie przecież mam. Ale boję się, że moje życie tam, będzie takie samo jak teraz, tylko na dodatek nie będzie do kogo otworzyć ust. Szkoła, praca, dom. Wieczorem komputer, film, jakieś jedzenie na szybko. Wino... może wpadłabym w alkoholizm. W domu zawsze można do kogoś otworzyć usta. Zagadać. A może kupię sobie kota?
Tak naprawdę to ja jestem słaba psychicznie. Tylko stwarzam pozory, że jest inaczej. Nie nadaję się na Samicę Alfa. Nie umiem przewodzić grupie, kreatywność może i mam, ale siły przebicia żadnej.
Pisałam jeszcze o tym, że przez mój strach, wolę pozostać w moim dusznym światku i użalać się nad sobą. Że sprawia mi to masochistyczną przyjemność. Powtarzanie sobie, jaka jestem żałosna. O tym, że nie potrafię się zmobilizować do działania. Że nie mam celu w życiu. Że nie odnalazłam powołania i nie potrafię sobie wyznaczyć drogi. Że czekam na kogoś, kto mnie poprowadzi. Choć wiem, że nikt taki się nie zjawi.
I jeszcze pisałam o tym, jak bardzo do myślenia dał mi komentarz gnorofexa. O miłości.
O miłości bezinteresownej, czystej, nie o namiętności i dzikości uczuć, tylko dojrzałym przywiązaniu i partnerstwie. O tym, jak wiele można dawać, nie oczekując nic w zamian. Teraz myślę, że mam w sobie trochę takiego podejścia. Ale dochodze do wniosku, że takie podejście jest totalnie nieadekwatne do dzisiejszych czasów. Jeśli nie oczekujesz niczego w zamian, to nic nie dostaniesz. Zostaniesz tylko wykorzystany i porzucony na lodzie, jako naiwniak. Nie umiem kłamać. Jeśli nie mogę powiedzieć prawdy, wolę milczeć. Wydaje mi się, że jeśli się powie prawdę i wyjaśni, to wszystko można załatwić. Nie cierpię niedomówień i podchodów. Może dlatego tak się boję. Bo przez to nie będę potrafiła się odnaleźć w świecie?
Bo mogę sobie przez to nie poradzić. Wypalić się... Nie zawsze można powiedzieć prawdę. Właściwie prawie nigdy. Inaczej wychodzi się na głupka, naiwniaka i zostaje się wykorzystanym. Tak, tak. Takie mam doświadczenia. Trudno, nie? Czy to usprawiedliwia moje użalanie się nad sobą? Nie sądzę.
Tak naprawdę to chciałam powiedzieć, że ten komentarz bardzo mi pomógł. Siedzę tu i tworzę notkę, myśli przelatują mi przez głowę z prędkością światła. Czy dobre, czy złe? Nieważne. Może przyjdzie mi do głowy coś sensownego.
Naprawdę szkoda, że tamtą notkę wcięło. Dłuższa była, bardziej sensowna może. Więcej mówiła o mnie. Nic to, może następnym razem się uda.
A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że dzieci w Etiopii głodują. Ludzie martwią się tym, co następnego dnia włożą do granka, czym nakarmią córki i synów, gdzie będą spać następnej nocy. A ja mam dom, jedzienie, ubranie, ciepłą wodę, zdobywam wykształcenie, mam jakieś tam perspektywy. I czym ja się martwię? Tak, tak... Żałosne.
To nie tak, że nie umiem docenić tego, co mam. Doceniam. Tylko...
Ech... tyle na dziś, bo zaraz zacznę chodzić w kółko i powtarzać się.

Pozdrawiam

sobota, 25 listopada 2006

No i co?

Jest tak wiele rzeczy, które chciałabym napisać. Ale nie wiem, od czego zacząć. Tak wiele rzeczy musiałabym najpierw powiedzieć, zanim mogłabym opisać i usprawiedliwić w pewien sposób mój obecny stan. A nie wiem, czy jestem na to gotowa.
Bo w sumie można sobie zacząć tak po prostu pisać o tym, co się czuje. Ale w pewnym momencie przychodzi taka chwila, że trzeba poświęcić trochę czasu na retrospekcję. Żeby to, co się mówi, stało się zrozumiałe dla słuchacza (potencjalnego czytelnika? - jakoś mi się nie chce wierzyć, że ktoś to będzie czytał...). Zastanawiam się, od czego powinnam zacząć. I nie wiem tak naprawdę.
Ostatnio zaczęłam pisac. Dostałam notesik... Jak jechałam z Łukaszem do Stolicy, na uczelni promowali akurat kawę Nescafe. Rozdawali tą kawę za darmo i dawali ulotkę i brulionik. Poszłam po tą kawę, bo pomyślałam, że Łukasz się ucieszy. (Tak na marginesie, to zastanawiam się właśnie, czy nie zmienić mu imienia dla niepoznaki, ale w sumie, jakby niechcący tu wpadł, to i tak się domyśli, że o niego chodzi... Mam nadzieję, że nie wpadnie.) No i jak już po 5 minutach czekania dostałam tą kawę, to żal mi się zrobiło dziewczyny, która stała obok chłopaka z kawą i rozdawała te ulotki. Nikt nigdy nie chce ulotek, wiem, bo ostatnio miałam przyjemność je rozdawać. Dlatego uśmiechnęłam się do niej i dostałam folder reklamowy i brulionik. Okazało się też, że Łukasz woli kawę z cukrem...
W każdym razie brulionik stał się czymś pomiędzy notesem, kalendarzem a pamiętnikiem i szkicownikiem. Zapisuję w nim ważne rzeczy, zapisuję śmieszne rzeczy, rysuję w nim na wykładach, jak mi się nudzi... I zapisuję swoje myśli. Też na wykładach głównie. No i mi się tak zebrało na pisanie.
Łukasz pojawił się na gadu, a ja się będę ukrywać. Taka jestem właśnie.
Z tym pisaniem to jest też tak, że Marysia, moja przyjaciółka wyjechała na rok. Tak zwany ostatni filar mojego życia towarzyskiego się zawalił... No więc piszę do niej maile, to też wspomaga pisanie. A z pisanie jest trochę jak orzeszki, im bardziej jesz, tym bardziej masz na nie ochotę. A może nie? Po prostu zaczęłam się wyrażać w pisaniu i staje mi się to coraz bardziej potrzebne chyba. Odbiorca nieważny. Mam nadzieję, że się nie uzależnię. Chociaż... I co z tego, uzależniłam się już od fajek, to chyba gorsze od uzależnienia się od bloga, zwłaszcza własnego. Tym bardziej, że ostatecznie można zawsze pisać klasyczny pamiętnik na kartce, prawda? Albo w brulioniku...
Wszystko wskazuje na to, że Łukasz wrócił z Wisły jednak dziś, a nie jutro, jak planował. Czyżby ruszyło go sumienie i zamierzał się ze mną spotkać? Jakoś mi się nie chce wierzyć... Jak pewnie zauważyliście już, wiele moich przemyśleń poświęcam jemu właśnie. Czemu? Sama nie wiem, natomiast zdaję sobie sprawę, że jest to jedna z przyczyn takiego, a nie innego mojego nastroju.
W sumie to śmieszne jest trochę. Bo niewiadomo. Przez chwilę wszystko wskazywało na to, że może coś między nami zajdzie. Ale nie wyszło. Nie chcę dociekać, z czyjej winy. Może to wszystko mi się uroiło? Jak teraz patrzę na ten cały wyjazd do Stolicy, to jest parę sytuacji, które można było inaczej rozegrać. Ale mądry Polak po szkodzie, prawda? Od tamtej pory widziałam się z nim tylko przelotnie, a jednak nie mogę przestać o nim myśleć.
Przy czym jest inaczej niż kiedyś, jak byłam zakochana w kimś innym. Chodzenie z głową w chmurach, rozmarzenie w oczach i takie tam. Nie, teraz jest po prostu "ciekawe, co porabia?", "czy może się minę z nim na korytarzu na uczelni?", "hmm... powiedziałabym to Łukaszowi...". Zwłaszcza to ostatnie.
Cóż, może po prostu nie jestem już napaloną nastolatką i moje odruchy też są bardziej dojrzałe... Nie wiem. Nie ma w tym takiego zachłyśnięcia się sytuacją.
Jest też możliwe, że... Że nie mam nikogo innego, o kim mogłabym myśleć. Dlatego padło akurat na niego, poza tym jest jednak chyba... Boże, jakie to żałosne... Jest teraz najbliższą mi osobą w zasięgu autobusu. Jeśli wiecie, o co mi chodzi. Nikt inny nie zna tak dobrze jak on, z tych ludzi, z którymi mogę się zobaczyć. Marysia wyjechała, Ola w Stolicy, Brat w Poznianiu...
A ludzie z uczelni? Cóż, naprawdę są fajni, ale to nie są przyjaciele. Dobrzy znajomi. Wiem, że mogę na nich liczyć, przynajmniej na niektórych. I nie piszę tego tylko dlatego, że mogą to przeczytać. Naprawdę są wspaniali, na tyle na ile mogą. Ale ja się zamykam ostatnio. Nie pozwalam sobie już na taką wylewność jak kiedyś. Nie dopuszczam do siebie ludzi, bo to za bardzo boli potem, jak się wszystko zaczyna pieprzyć. To pewnie jest kolejna przyczyna takiego, a nie innego mojego nastroju.
Hmm... Tylko że z tym to na tą chwilę nie za wiele potrafię zrobić. Najpierw muszę się wygrzebać z doła, a potem mogę poznawać nowych ludzi, jak mi poradził jeden z kolegów. Zapytałam go wtedy, jak się poznaje nowych ludzi, bo nie jestem osobą do której podchodzą obcy w celu bliższego zapoznania. Michał nie potrafił mi odpowiedzieć na to pytanie. On też ma z tym problemy, jak sądze. Zastanawiam się, kto ich nie ma... Bo jak się poznaje nowych ludzi? W końcu przychodzi taki moment, że trzeba do kogoś podejść i zacząć rozmowę. Zawsze miałam przed tym wielkie opory...
Poza tym tych ludzi poznaje się nie siedząc w domu, a bywając w miejscach. Nie lubię bywać w miejscach samemu (a może samej raczej), bo mam takie coś, że przyciągam do siebie facetów w wieku moich rodziców. To nie jest fajne. Więc primo: nie mam z kim bywać. A secundo: nie mam za co. Tak, tak, na bywanie trzeba mieć pieniądze. A ja nie mogę sobie znaleźć pracy. UPC nie zadzwoniło (nigdy nie dzwonią, pamiętacie?). Poza tym muszę najpierw pooddawać długi, zanim zacznę szaleć. Czyli muszę zarobić, a pracy jakoś nie mogę znaleźć. I to jest kolejny powód...
Tak sobie myślę, że mogłabym tu napisać jeszcze wiele rzeczy. Ale tak naprawdę, to tylko trochę przybliżyłam Wam ciemne i splątane przyczyny... Są trochę banalne, prawda? Jak cała ja, bo ja banalność mam wypisaną na twarzy. Przecież założenie bloga tylko po to, żeby się na nim żalić, jest banalnie wręcz banalne, czyż nie?
Więcej ciemnych i splątanych przyczyn i jeszcze banalniejszych skutków i smutków następnym razem.
Tak, tak, kończę ni z dupy w połowie niemal zdania. To też nieźle mnie charakteryzuje... Heh...

Pozdrawiam

No tak...

Na początek trzeba się przywitać. Dzień zły zatem.
Tak, wiem, jestem głupia i zakładam bloga tylko po to, żeby się poużalać nad sobą. Nie licze na to, że ktoś tu będzie wchodził, ale w sumie co mi zależy. Przecież piszę to bardziej dla siebie. I może nikt się nie zorientuje, że ja to ja. Bo nie zamierzam się przedstawiać. Internet zapewnia nam do pewnego stopnia anonimowość i zamierzam to wykorzystać do granic możliwości, bo to przecież nie ważne kim jestem.
Tak samo jak nie ważne jest ile mam ulubionych, do ilu należę klubów i ile mam gifów w menu. Właściwie nie chodzi nawet o to, że piszę jakieś sensowne rzeczy... Nie, chodzi o to, żeby pisać. Więc będę pisać. Nie obiecuję, że regularnie, nie mówię, że zawsze prawdę. Nic nie powiem. Jak ktoś przeczyta, to sam zobaczy. A że bez reklamy, na mylogu nie ma się czytelników, to nie liczę na to, że będę je miała, bo nie mam zamiaru się reklamować i komercjalizować.

A teraz zacznijmy się użalać... Wiecie, jak to jest, kiedy nie chce Wam się nawet pisać? Bo ja wiem, ostatnio jakaś depresja mnie napadła i nie mogę się z niej wygrzebać, a już z trzy tygodnie mnie trzyma. No i co? Właściwie to nie jest tak źle, tylko jakoś tak niewiadomo. Heh... No niemoc taka raczej niż cokolwiek innego.
Ale za to fajny szablon sobie dobrałam.
Nie mam weny dziś na więcej, więc nie napisze nic, ale przecież nikt się tym nie przejmie, prawda?

Pozdrawiam