sobota, 22 września 2007

O tym, że praca wyczerpuje...

Truizm? Zapewne. Jestem... Hm... Nie tyle przemęczona, co wyeksploatowana. O, wykorzystuje całe moje siły. Tudzież objawia się moja anemia. Nie chodzi o to, że nic mi się nie chce i mam depresję, czy cokolwiek, co miałam kiedyś. Raczej wracam do domu styrana i budzę się styrana. A może dzisiaj po prostu jestem styrana? Nie wiem. Może senna? Ostatnio zapominam rzeczy. Pora oprócz żelaza zacząć jeść magnez. Będę wtedy włączać dzwonki przechodząc przez bramki na lotniskach i w innych takich miejscach:)
Ale powiem szczerze, że to nie jest tak, że nie robię innych rzeczy oprócz pracy. Bo robię. Więc generalnie chyba wszystko jest w porządku.
Na razie po prostu ta praca absorbuje całą moją uwagę i to chyba dobrze. Wiem, że to notka o niczym, ale nie chciałabym, żeby z blogiem stało się coś złego.
Generalnie cieszę się, bo Marysia wraca już niedługo i się zobaczymy. I będę mogła załatwić w szkole jakieś rzeczy, bo się wybieram do Katowic. I wszystko się jakoś wyjaśni. No i należy dodać, że niedługo pierwsza wypłata:)
Jest dobrze.

Pozdrawiam.

czwartek, 13 września 2007

O tym, że słuzba zdrowia czasem nie służy zdrowiu...

Mam nową płytę happysadu (tak - z premedytacja pisane małą literą, bo tak trzeba). Generalnie jestem zadziwiona, że nie wszystkie piosenki są o miłości:) Niektóre są jeszcze o polityce:) Podoba mi się ta płyta. Choć inna jest od poprzednich. Zdecydowanie nabiera uroku w miarę słuchania. I jak zwykle piosenki pasują. Nie wiem, jak happysad to robi, ale na każdy nastrój, na każdą sytuację życiową jest coś, co można znaleźć właśnie w ich repertuarze. To naprawdę tajemnicze. Poza tym... Co mnie jeszcze bardziej zdziwiło - tym razem piosenki happysadu są bardziej happy niż sad. I bardzo mi się to podoba.
Nie wiem, jak to o mnie świadczy, że słucham takich rzeczy. Na koncercie, na którym byłam ponad rok temu, zdecydowanie zawyżałam średnią wieku... Wychodzi na to, że zespół ma odbiorców głównie pośród gimnazjalistów i licealistów. Nie wiem, co o tym myśleć? Że jestem hmm... niedojrzała emocjonalnie? Nie sądzę. A może to raczej o młodzieży dzisiejszej należy myśleć? A może ja się po prostu potrafię dopatrzeć drugiego dna, przekazu, w ich tekstach. A młodzież bierze je dosłownie? Nie wiem, nie chcę się nad tym zastanawiać. Pozostańmy przy tym, że lubię ich i podoba mi się to, co tworzą. I tyle.
Ale nie o tym miało być dzisiaj. To tylko taka dygresja wywołana moimi głośnikami (dzięki, Mav!). Bo w sumie słucham tej płyty w kółko... I nawet nie bardzo mogę coś przytoczyć, bo musiałabym pół płyty zacytować. Tu macie texty. Wszystkie. W wolnej chwili zachęcam do lektury. Ale nie zmuszam też nikogo, bo w sumie nie mam do tego prawa, prawda?

A teraz do rzeczy. A rzecz ma być o tym, że mam anemię. Wiecie, jak to jest, jak się człowiek przez całe życie unika służby zdrowia jak ognia. Tez starałam się to robić do tej pory, bo jakoś im bardziej idę do lekarza tym bardziej czuję się chora. No chyba, że idę prywatnie. Nawiasem mówiąc - pozdrowienia dla mojej pani ginekolog, choć wiem, że tego nie czyta.
Otóż w ramach badań profilaktycznych do pracy musiałam sobie zrobić morfologię krwi. Pierwszy raz od mniej więcej stu lat. No i dowiedziałam się, że mam strasznie niski poziom żelaza we krwi i anemię jakąś tam... Generalnie umieram.
Sratatata... No ja wiem, że to dobrze, że się dowiedziałam o tym i mogę sobie jakoś zacząć się leczyć. Ale kurde - w związku z tym wydanie zaświadczenia o zdolności do pracy opóźniło się o 2 dni. A ile straciłam nerwów to moje. Co więcej musiałam jeszcze raz oddać krew do badania, a wiecie, żę to nie jest przyjemne. Nienawidzę, jak mnie kłują. Nie wiem, czy ktoś w ogóle lubi.
No ale w sumie wszystko się dobrze ułożyło. Bo może z mojej anemii się wyleczę skutecznie jako że wcześnie wykryta jest. Jak również sprawdziłam, czy mi się dobrze pracuje w Fiskarsie. A dobrze mi się pracuje. I generalnie wszystko jest ok.
Nawet router działa:) Znaczy jest net!
Czy to straszne, że nie przejęłam się tym, że jestem chora? Może powinnam się bardziej przejąć? Ostatnio doszłam do wniosku, że na dużą większość rzeczy tak reaguję. Że ani mnie to ziębi ani mnie to parzy i w sumie to mam w głębokim poważaniu. Przynajmniej dopóki nie wpływa na moje bieżące sprawy. W sensie, że nie psuje mi tego, co teraz robię i czym się zajmuję i na czym mi zależy.
Cytując happysad dla odmiany - utwór Czarownicy Pies:

A ja to wszystko mam gdzieś
póki to jakoś mnie nie dotyka
póki nie połyka mnie
póki na skórze mej nie rozkłada się


No i nie wiem, czy to straszne, czy nie. Czy może to jest właśnie to, o czym mówiono mi, że mam się tego nauczyć. Bo jak tak, to znaczy, że całkiem nieźle mi idzie.
Nic to. Jeszcze chciałam tutaj oddać sprawiedliwość pielęgniarce, która dwa razu pobierała mi krew. Zrobiła to naprawdę fachowo i w ogóle była bardzo miła, rozmawiała ze mną, żebym nie straciła przytomności w naprawdę mnie ujęła.
No i tyle mam do przekazania dzisiaj. Mam dobry humor mimo wszytko. I, kochanie, damy radę!

sobota, 8 września 2007

O tym, że kochanie gorsze niż więzienie...

Bo z więzienia wyjść można, a z kochania to nie... A przynajmniej tak mówią. Ja co prawda w to nie wierzę, ale fajnie wygląda w tytule notki, prawda?Konkretnie to zespół Hambawenah tak śpiewa, żeby nie było, że nie podaję źródła. Taka polska wstawka do ich wersji utworu Johnny I Hardy Knew You. Nawiasem mówiąc polecam, jest piękna. Ale to nie na temat tak naprawdę.
Bo dziś ma być o innej piosence.
Ma być o tej. Generalnie ja wiem, że to piosenka Queenu jest. Ja wiem, że w tej wersji są pomieszane słowa. Ja wiem, że Freddie to śpiewał lepiej. Ale co z tego, jeśli mnie akurat dzisiaj to pasuje bardziej. Tutaj możecie sobie przeczytać tekst taki, jaki wykonuje Anne Hathaway i porównać z tekstem oryginalnym. Jak chce Wam się. Bo mnie nie chodzi dzisiaj o różnice czy podobieństwa, nawet nie o covery, czy adaptacje. Chodzi mi o wymowę. Nie o pronunciation ale o meaning.
Wiecie, jakie to tak naprawdę jest głupie. Znajdźcie mi kogoś do kochania - to głupie hasło. Ręka do góry, kto wie, dlaczego. Otóż dlatego, że - przynajmniej według mnie - kochanie, miłość właściwie, to powinna być odwzajemniona. Wołanie o to, żeby się zakochać jest jedną z głupszych rzeczy, jakie można zrobić. Bo co z tego, że chcesz się kim opiekować, chcesz go kochać i tak dalej, jak on (lub ona) nie jest zainteresowany(a) absolutnie Twoim afektem, twoją chęcią opieki i tak dalej. Hmm? Tylko się męczysz. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Wiecie. Kiedyś, kiedy zobaczyłam spadającą gwiazdę pomyślałam sobie życzenie. Pierwsze co przyszło mi do głowy. Chciałabym się zakochać... Tak właśnie pomyślałam. I oczywiście, że się zakochałam - pierwsza wielka miłość w moim piętnastoletnim wówczas życiu. Szkoda, że nie wpadłam na to, żeby poprosić też o wzajemność. Także be carefull what You wish for. I dlatego nie podoba mi się wymowa tej piosenki. I tyle. O. Ale piosenkę lubię, podobnie jak cały film, który jest z tych bardziej uroczych.
A teraz do rzeczy przyjemniejszych.
Dostałam pracę. Okres próbny na 3 miesiące. Jestem niesamowicie szczęśliwa. Choć tak naprawdę nie dociera do mnie to jeszcze do końca. Nie wiem, kiedy dotrze. W sumie się czasem zastanawiam. Bo nie zdaję sobie sprawy z tego, jak wiele zmian zaszło w moim życiu ostatnio. A wielkie to zmiany są. Marysia napisała mi, że jestem już dorosła. Czy to straszne? Nie wiem. Na razie mi dobrze z tym, wiecie. Zobaczymy, co będzie potem. Ale myślę, że wszystko będzie dobrze. Bo dlaczego miałoby być źle. jak dotąd wszystko się układa jak najlepiej.
Ja wiem, że teoria głosi, że wszystko się pierdoli w najmniej odpowiednim momencie. Ale na razie ten moment nie nadszedł. A może już minął, a teoria go przegapiła i nie zdążyło się spierdolić? I dlatego zamierzam się cieszyć. Odzyskałam humor. Wszystko będzie dobrze!

Pozdrawiam

poniedziałek, 3 września 2007

O tym, że bywa tak, że człowiek się oszukuje...

Jak zwykle nie chciało mi się wstawać w nocy, żeby napisać notkę, a zapewne byłaby bardzo dramatyczna. Niechciejstwo jest jedną z plag dzisiejszych czasów. Choć z drugiej strony może to i dobrze, bo nie mogłam usnąć i strasznie głupie myśli przychodziły mi do głowy. Może niekoniecznie trzeba się nimi dzielić z całym światem, a przynajmniej z zainteresowaną jego częścią. A może właśnie trzeba? Nie wiem.
Nigdy nie byłam dobra w mówieniu rzeczy prosto z mostu. Uwielbiam używać eufemizmów i niedopowiedzeń. Przynajmniej w towarzystwie, które je zrozumie. Nie wydaje Wam się to dziwne, że piszę to ja - która podobno, a przynajmniej tak mówi - nie cierpi niedopowiedzianych sytuacji?
Dostrzegam w sobie coraz więcej sprzeczności. Zawsze myślałam, że nie oszukuję się tak naprawdę, a okazuje się, że nie zdaję sobie sprawy z wielu rzeczy, które dzieją się dookoła mnie i z wielu rzeczy, które robię. A jako osoba rozsądna, za którą się uważam, powinnam je widzieć. I powinnam uświadamiać sobie przyczyny takich a nie innych moich zachowań. Co prawda coraz częściej mi to wychodzi. Ale kiedyś byłam tak strasznie pewna, że siebie znam... A okazuje się, że nie do końca. A przecież żeby siebie zaakceptować i pokochać (tak jak każdego chyba z resztą), to trzeba się poznać. Czy nie?
Wychodzi na to, że naprawdę się boję. Poczucie bezpieczeństwa jest dla mnie bardzo, ale to bardzo ważne. I to nie tylko na zasadzie, że nie zostanę napadnięta, że będę miała co jeść, gdzie spać i w co się ubrać. Ale też poczucie, że nikt nie skrzywdzi mnie... z braku lepszego słowa - emocjonalnie. Wzory związków, jakie otrzymałam sprawiają, że wiem, jak bardzo ludzie będący razem mogą się krzywdzić. I pewnie dlatego jakoś niekoniecznie spieszno mi do związku. Przynajmniej świadomie. Bo moja podświadomość i mój instynkt woła rozpaczliwie o męskie towarzystwo. Ale z drugiej strony...
Dostrzegam u siebie taką prawidłowość. Zawsze, ale to zawsze angażuję się emocjonalnie bez wzajemności. A moje uczucie wręcz rozkwita, kiedy już jestem pewna, że nic z tego nie będzie. I wtedy mogę sobie spokojnie być zakochana i cierpieć sobie. To taki bardzo bezpieczny układ. Zwłaszcza że mam tendencję do użalania się nad sobą, a nieszczęśliwa miłość jest ku temu doskonałym powodem, czyż nie? To smutne sobie coś takiego uświadomić. Są takie momenty, że sobą gardzę. No ale cóż. Czasem trzeba.
Przyjaciele mówią mi - wyjdź do ludzi, przestań być szarą myszą. Skąd masz wziąć tych wszystkich nowych znajomych, z którymi podzielisz się swoim sukcesem, z których wybierzesz sobie tego jedynego, jak siedzisz w domu? Wczoraj wręcz rozbiła mnie kompletnie wypowiedź na temat tego, jak wiele mam do zaoferowania. Chciałabym umieć tak w siebie wierzyć, jak inni wierzą we mnie. Zastanawiam się, czym sobie na to zasłużyłam.
Gadanie to jedno, a rzeczywistość to drugie. Ja mogę mówić, że wszystko będzie dobrze. Mogę przekonywać wszystkich, jak wysoką samoocenę posiadam. Jaka jestem zajebista, mądra, sprytna, piękna, genialna i tak dalej. Tylko że to jest tak samo jak z moim optymizmem. Tryskam nim na prawo i lewo, wołam wręcz, że wszystko będzie dobrze. Ale tak naprawdę wiem, że wcale nie musi tak być, a nawet, że prawdopodobnie wcale nie będzie. Bo rzeczywistość bardzo brutalnie weryfikuje nasze podejście do świata, ideały, nadzieje, marzenia i oczekiwania. Czy oszukuję samą siebie, czy to tylko forma obrony, forma afirmacji, wishful thinking?
Staram się. Będę się starać. Wyjdę z mojego worka po ziemniakach. Może znajdę jakiś po cemencie:) Tak naprawdę, to ja się ciągle staram, tylko czasem brakuje tego entuzjazmu. Ale mimo wszystko będzie dobrze. I naprawdę muszę w to uwierzyć. Choć czasem niewiele na to wskazuje. Ja po prostu chcę w to wierzyć.
Niedługo mam rozmowę o pracę. Musi się udać. Bo inaczej - mogę stracić ostatnią resztkę wiary w dobro tego świata. I dlatego wierzę, że się uda. Chyba jestem na najlepszej drodze do zmian w moim życiu. A kiedy przestanę szukać faceta - to pewnie i facet się znajdzie. Wtedy kiedy już będę zmieniona nie do poznania. Piękna, elegancka, inteligentna, bystra, dowcipna, pewna siebie i świadoma swojej wartości i swojego sukcesu. Tylko czy człowiek naprawdę potrafi się zmienić? Czy to jest mimo wszystko oszukiwanie siebie?

Pozdrawiam