piątek, 30 listopada 2007

O tym, że zima jest, a ja mam kaca...

Krótko będzie i mało treściwie. Jakiś taki smutek mnie ogarnął. Wczorajszy wieczór - wigilia andrzejkowa - był bardzo udany, a jednak wahadełko nie powiedziało mi tego, co chciałam usłyszeć. Powiedziało też o mnie parę rzeczy, które niekoniecznie chciałam usłyszeć. Ale generalnie jest jakoś tak, że mam smuta i chyba kaca.
Śnieg spadł. Weekend czeka mnie radosny i powinnam się cieszyć, a mam niemoc. Napadła mnie potrzeba drugiej połowy. Nawet moja pani ginekolog zaleca mi znalezienie sobie mężczyzny i rychłe zaciągnięcie go do łóżka. Do tego stopnia, że sugerowała mi zapisanie się na sympatię.pl. Trochę smutek w związku z tym. Bo skąd się bierze facetów? Może faktycznie powinnam się zapisać na sympatię?
Dramat i Rów Mariański. Ale pewnie mi przejdzie.

Pozdrawiam

środa, 28 listopada 2007

O tym, że przegapiłam urodziny bloga...

A wszystko dlatego, że przyjechała do mnie Marysia i jakoś tak wyszło, że mi wyleciało z głowy. Czy to straszne? Nie sądzę. Nie wydaje mi się. W końcu blog jest dla mnie, a nie ja dla bloga, prawda? Z całym szacunkiem dla wiernych i mniej wiernych czytelników. Tak to właśnie w życiu bywa, że jest się potrzebnym w momentach złych, ale w tych dobrych popada sie w zapomnienie. Jak to dobrze, że blog nie jest przyjacielem, tylko rzeczą nieożywioną. Prawda? No nie ważne.
Sama nie wiem, od czego zacząć. Niby lepiej od początku, ale czasem chyba bardziej opłaca się od końca. To tak jak ze Star Wars. Lepiej zacząć oglądać od Epizodu Pierwszego, czy od Czwartego? Zwłaszcza jak się jeszcze nie widziało ich i nie zna się szczegółów fabuły. A wiem, że są tacy ludzie na świecie. Naprawdę. I nie mam im tego za złe.
Zastanawiam się, a właściwie to wpadło mi to tylko do głowy dzisiaj, jak to jest z tą pewnością siebie. Bo niby właśnie mam jej dużo więcej niż miałam, a jednak nie jestem nadal osobą pewną siebie. Generalnie wystarczy tylko cień szansy, że coś może nie pójść tak, jak trzeba, albo chociaż wrażenie, że coś mogło tak pójść - i zaczynam panikować. Naprawdę panikować. To straszne, zwłaszcza jak popatrzę na to z dystansu. A umiem czasem na siebie spojrzeć z góry. I wcale mi sie nie podoba to co widzę. I nie wiem, co z tym zrobić. Zapewne pozostaje mi tylko czekanie, albowiem nie widzę innego rozwiązania. Z resztą powinnam się chyba cieszyć z postępów, które już poczyniłam, zamiast martwić się przyszłością, ale to właśnie ja jestem w swojej kwintesencji. Zawsze sobie potrafię znaleźć powód do zmartwienia.
Tym niemniej faktem jest, że poczyniłam wielkie kroki. Zapewne można nawet to zauważyć porównując moje notki bieżące z przeszłymi. Nie chce mi się tego robić. Pamiętników się nie czyta... Przynajmniej mnie wydaje się jeszcze na to za wcześnie. Potem zobaczymy. Swoją drogą dobrze byłoby zarchiwizować gdzieś tą całą pisaninę, zaprawdę powiadam Wam. Dla potomności:)
Zmieniłam się niewątpliwie w ciągu tego roku. Ale nie jestem dobra w podsumowaniach. Widzę tylko przed sobą jeszcze długą drogę, zanim osiągnę poczucie, że jestem taka, jakbym chciała być. A może tego nigdy się nie osiąga? Mam jeszcze wiele nauki przed sobą i mam tu na myśli naukę życia, a nie studia, choć to swoją drogą też mnie czeka. Faktem jednak jest, że człowiek uczy się przez całe życie. Chciałabym móc kiedyś powiedzieć, że osiągnęłam wszystko, czego pragnęłam. Mam nadzieję, że mi się uda. I Wam też w sumie tego życzę. Bo wydaje mi się to najważniejsze w życiu. Z drugiej strony - co robi człowiek, który osiągnął wszystko? Pozostaje tylko w spokoju czekać na śmierć. Nie wiem, czy korci mnie taka perspektywa. Chyba jeszcze jestem za młoda, żeby to zrozumieć. Tak mi się wydaje. Wszystko przede mną jeszcze. Taki pozytywny akcent.
Czekam na maila. Jestem pełna nadziei. I jakoś tak mi lepiej. Weekend jakoś mnie tak natchnął pozytywnie. Choć jestem zmęczona, to jednak - ostatnio prześladuje mnie uczucie, że nadchodzi coś dobrego. Nie wiem co, nie wiem z kim. Nie wiem, czy w ogóle, ale takie uczucie jest dobre. Mam napady myśli. Śmiesznie to brzmi, wiem. To takie myśli, właściwie bardziej uczucia. Coś jak nagłe wrażenie spadania, albo zimna. Nie umiem tego opisać. I nawet nie jestem do końca przekonana, czy wiąże się to z moim oczekiwaniem na maila... Czy wiąże się z czymkolwiek.
Spadł śnieg. Idzie zima. Idą Święta. Zbliża się magiczna data - 12 grudnia. Co będzie dalej - nie wiem. Pewnie coś dobrego, tak czy siak.
Zdałam sobie sprawę z tego właśnie teraz, kiedy wyartykułowałam to wszystko, co we mnie siedzi. Jest mi dobrze. Jest to jakiś rodzaj stabilizacji. Choć metastabilny. I z jakąś taką pogodą ducha patrzę w przyszłość. Niezależnie od tego, co przyniesie. Powoli zaczynam wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze. Naprawdę wierzyć. Nie wiem, czy nie zapeszam właśnie wszystkiego, ale mimo wszystko - tak jest.
Zupełnie nie tak wyszło, jak chciałam napisać. Ale jednak tak to jest, jak pozwala się słowom płynąć, zamiast je więzić. Nie jestem poetką. Jestem sobą. I pierwszy raz od dawna jest mi z tym dobrze. Albo akceptujesz mnie taką, jaka jestem, albo nie. Trudno.

Pozdrawiam

Edit. 27 listopada 2007, 20:13

Dlaczego moja siostra mnie wkurza? Dlaczego nie potrafię jej akceptować takiej, jaka jest? Czyż nie powinno się kochać własnej siostry?

Nowy lay. Przynajmniej nic nie miga i się nie rzuca w oczy. Nie jest źle. Jest nijako. Na razie inaczej nie będzie. Tak mi się podoba. Tak się teraz czuję. Tak to działa.

Pozdrawiam,
teneniel

środa, 21 listopada 2007

O tym, że wszystko wraca, a chwila perferkcji nigdy nie trwa długo...

Miałam naprawdę przecudny weekend. Dawno, zaprawdę powiadam Wam, dawno się tak dobrze się nie bawiłam. To było coś innego - odpoczynek i powrót do dawnych czasów, a jednak niezupełnie tak jak kiedyś. Nie chodzi mi o coś w stylu "powrotu do domu". To raczej kwestia odpowiedniej ilości czasu spędzonego w doborowym towarzystwie. Smutne, ale prawdziwe. Okazało się ile tak naprawdę osób pozostało w tamtych okolicach. Ile osób tan naprawdę warto odwiedzić. Bardzo to tajemnicze.
Zaliczyłam boską imprezę. Zaliczyłam cudny koncert. Generalnie wszystko do przodu. Choć nie obyło się bez zgrzytów. Choć w sumie każda wymówka jest dobra, żeby się nie spotkać.
Żałuję, że niektóre znajomości wygasają w taki sposób. Strasznie mi przykro, że coś co kiedyś nazywałam przyjaźnią ginie tak bez sensu. Gaśnie, a raczej zgasło już. Smutek. Rozumiem, że są pewne rzeczy, których nawet najlepszy przyjaciel nie potrafi pojąć. Ale przecież nie o to chodzi. Nie jest to powód, żeby się odcinać. Zawsze wydawało mi się, że jeśli się wszystko wytłumaczy, postawi sprawę jasno - to można osiągnąć zadziwiająco wiele. A jednak. Odległość robi swoje najwyraźniej. Wydaje mi się, że odczuwanie do mnie żalu jest nie na miejscu. Bo niby dlaczego ja mam się czuć winna, że wyjechałam? Przecież - znacie mnie już trochę. I tak mam wyrzuty sumienia. I nie potrzebuję uświadamiania mi, że opuściłam kogoś, dla kogo byłam jedynym przyjacielem...
Oczywiście to wszystko jest tylko nadinterpretacja faktów z mojej strony. Coś, co sobie uroiłam na podstawie jednej rozmowy i jednego smsa. No i ja też mam paranoję. I ciężko będzie mi się teraz odezwać. A wiem, że to ja muszę, bo ta druga strona się nie pokwapi. Ja wiem, że jest w ciężkiej sytuacji. A w sumie przyjaciele są od tego, żeby pomagać, prawda? Tylko że nic na siłę. Nie będę się pchać ze swoją pomocą tam, gdzie mnie nie chcą. O.
Tak właśnie wyglądam jak piszę zupełnie nie o tym, o czym miałam zamiar. Co więcej wzbudzam w sobie gniew na Bogu ducha winną osobę, żeby rozładować w jakiś sposób emocje, które obudzono we mnie wczoraj.
Czy wiecie, jak ciężko o tym pisać?
Fakt - wszystko kiedyś wraca. Tajemnicze jest to, jak mała rzecz może wiele zmienić w życiu. Sama nie wiem, jak się do tego zabrać. Jeden mail, kilka słów, a burzy w człowieku wszystko, co miał do tej pory poukładane. Śmieszne w sumie. Jakkolwiek smutne też.
A smutne dlatego, że jak zwykle w wyniku serii niefortunnych zdarzeń nie dane nam było, aby doszło do czegoś więcej. Obawiam się, że nasza znajomość pozostanie, tak jak do tej pory, znajomością typowo internetową. Los nie pozwala nam się spotkać. Czy to jakiś znak? Myślę, że tak - jestem zabobonna. Nie mogę się tylko zdecydować na to, czy to dobry czy zły znak:) Zobaczymy co się wykoci.
Choć tak naprawdę to wiem. Usłyszę, a raczej przeczytam znowu tą samą śpiewkę. Że nie, że to nie ma sensu, że nie zda egzaminu i tak dalej... A w ogóle to byłem pijany...
Po alkoholu ludzie piszą prawdę. I to mnie w sumie smuci. Bo wiem, że kiedyś, gdybyśmy sobie pozwolili - mogłoby być między nami coś pięknego, a tak - pozostaje tylko tęsknota za nieznanym.
Mail obudził we mnie uczucia, o których byłam pewna, że ich nie mam. Z których myślałam, że się wyleczyłam. Rozbudził na nowo nadzieję, choć wiem, że płonną. Jakkolwiek wiem, że w sytuacji jaka teraz jest - a jest jeszcze trudniej niż wtedy - ciężko byłoby utrzymać choć namiastkę czegoś więcej niż zwyczajna przyjaźń, to wiem, czuję, że chciałabym go zobaczyć. Choć raz spotkać się i zobaczyć, co będzie. Nawet jeśli miałaby to być jedna burzliwa noc:) Śmieszne-nieśmieszne, ale czuję, że warto by było.
Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Najśmieszniejsze jest to, że czuję się milion razy lepiej niż do tej pory, choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że moje mrzonki i tęsknoty nie doczekają się spełnienia. Że za miesiąc, może dwa, przejdzie mi. Ale teraz?
Jestem taką istotą, którą przepełniają emocję. Żyję emocjami. Jestem jak akumulator. Mam ogromny potencjał uczuciowy. I strasznie się z tym męczę. Nie wiem, czy to zdrowe, ale czuję się gorzej, kiedy nie jestem w stanie emocjonalnego zaangażowania. Jeśli mój potencjał nie uziemia się, nie kolapsuje na jakiejś osobie - jestem nieszczęśliwa. Zaobserwowałam to niedawno. O wiele lepiej się mam kiedy jestem dla odmiany beznadziejnie i bez wzajemności zakochana, niż wtedy, kiedy nie mam nikogo, o kim mogłabym myśleć i marzyć. Kiedy mam na kogo ukierunkować strumień emocji i pozwolić mu ze mnie odpłynąć. Nawet jeśli w efekcie jest to odpłynięcie w pustą przestrzeń.
I dlatego właśnie - mimo wszystko - czuję się lepiej.
Kto wie? A może jednak okaże się coś innego niż się spodziewam?
Każda decyzja, którą podejmujemy jest najlepsza. I w efekcie wszystko będzie dobrze. I naprawdę w to wierzę. Mówię Wam. Zobaczycie.

Pozdrawiam

poniedziałek, 12 listopada 2007

O tym, że ja się do tego nie nadaję...

Do czego? Do niczego. Do wszystkiego. Bo jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, wiecie przecież.
Generalnie frapującą rzeczą jest to, że nie każdy człowiek z nie każdym człowiekiem potrafi się dogadać. Dostrzegam jakiś błąd gramatyczny w poprzednim zdaniu, ale nie umiem go przeredagować, mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi. Przeredagować zdania, nie błędu. What I mean to say is that wczoraj dałam się wrobić strasznie, a właściwie to nie tyle wrobić co... sama nie wiem, jak to opisać. Chodzi o to, że nie miałam udanego wieczoru. Czasem tak jest, że nie masz z kimś wspólnych tematów i tyle. I taki wieczór w towarzystwie takich ludzi zwyczajnie męczy psychicznie. Z resztą łotewer. Sama jestem sobie winna. Generalnie mówienie tego, co się myśli wcale nie jest takie złe, tylko muszę się tego do końca nauczyć chyba. Bo w sumie... w sumie mogłam wcześniej się stamtąd zabrać, prawda?
Doszłam do wniosku, że jestem mentalną trzydziesto- a może nawet czterdziestolatką. Mam do wielu rzeczy podejście jak moja mama na przykład. Nie potrafię się wyluzować i bawić bezmyślnie. Nie potrafię rozmawiać o pietruszce. Nie potrafię pić bez sensu dla samej idei picia. I nie potrafię spędzać wieczorów tak, jak kiedyś. Kiedyś bowiem, na początku studiów taki wieczór był wymarzony niemalże, a teraz właściwie uważam go za stratę czasu. No może nie całkowitą, bo oczywiście wyciągnęłam sobie wnioski i jest to całkiem ciekawa lekcja na dalsze życie. Tym niemniej... Samo to, że już nie potrafię o czymś świadczy.
Wkroczyłam w następny etap życia, kiedy człowiek zajmuje się innymi rzeczami niż picie i palenie i imprezowanie... A ludzie z którymi byłam wczoraj - zwyczajnie nie. I tak naprawdę chyba to nas różniło. A może i coś więcej.
W końcu nigdy nie byłam osobą popularną, cool, fajną i w ogóle. Ludzie zaczynają mnie lubić, jeśli mnie poznają. Ale nie jestem taką osobą do poznania której wszyscy się palą. Przyzwyczaiłam się do tego. A wczoraj przecież siedziałam ze stereotypowym przedstawicielstwem "fajnych ludzi". Nie mówię, że oni nie mają ambicji, planów, że nie są inteligentni, wykształceni, mądrzy. Tylko to nie mój rodzaj ludzi i tyle.
Dziwne. Bo - już kiedyś o tym pisałam - zawsze wydawało mi się, że potrafię się dogadać z każdym, że jestem bardzo elastyczna pod tym względem. Ale kolejny raz okazuje się, że nie. Tym niemniej uważam to za dobry objaw, bo to znaczy, że zaczynam budować w końcu własną zdecydowaną osobowość i nie jestem już kameleonem, który wszędzie się wtopi.
I jakkolwiek jestem padnięta, zmęczona, zdezorientowana, zniechęcona, samotna i w dole głębokim jak Rów Mariański, to wiem, że będzie dobrze. Bo jest coraz lepiej. Prawda?

Pozdrawiam

poniedziałek, 5 listopada 2007

O tym, że w listopadzie opadają liście...

Czyli generalnie nie mam pomysłu na tytuł, bo w sumie jeszcze nie wiem, o czym mi wyjdzie ten wpis. Czy to straszne?
Forcastfox mówi, że jest przeważnie pochmurno... Piękny mamy w tym roku listopad. Zaraz po Wszystkich Świętych zaczęło się robić mokro i zimno. Złota polska jesień poszła w tak zwane pizdu. Ale w sumie przestało mi to przeszkadzać jakoś. Przyzwyczaiłam się. Weszłam w rutynę i jakoś to leci...
Generalnie niby nic, ale jednak coś. Mam dość marazmu. Pora zacząć robić coś innego niż umartwianie.
Owszem, mam nijakość, ale jakąś taką pozytywną. Może dlatego, że wyszłam z domu i jakoś się ruszyłam. Sama nie wiem. W ciągu weekendu odwiedziłam dwa razy Dworzec Centralny. Nie lubię tam chodzić. Zwłaszcza po zmroku. Jest tam nieprzyjemnie, szczególnie kiedy się robi zimno. Bezdomni, smród i tak dalej. A ja jakoś nie lubię żuli. Boję się ich. Poza tym atakują mnie gołębie. Tym niemniej obie wizyty były konieczne i wynikło z nich samo dobro. Zaliczyłam kilka dobrych uczynków przez ten weekend. Dobrze się z tym czuję, zaprawdę powiadam Wam. Niewątpliwie nie jest kłamstwem, że wyświadczamy ludziom przysługi, żeby się poczuć z tego powodu lepiej. Może nie zawsze jest to świadome, ale mimo to... Każdemu chyba się poprawia samopoczucie, kiedy sprawi komuś przyjemność, kiedy mu pomoże. A najlepiej, kiedy nie oczekuje wcale w zamian żadnej przysługi. Bardzo to tajemnicze, ale altruizm tak naprawdę chyba nie istnieje... Z resztą nie wiem.
Pogodziłam się z tym, co dotarło do mnie ostatnio i już mnie to tak nie przygnębia. Jestem w stanie napisać to bez łez stających w oczach. Nie mam domu... Domu w sensie home. Bo nie czuję sie już u rodziców jak w domu, to trudne do zdefiniowania uczucie. Bo dalej się panoszę i robię wszystko jak do tej pory, ale nie jestem... Nie jestem u siebie. A tu gdzie teraz mieszkam - czuję się bardzo dobrze, akceptacja, samodzielność, swoboda - ale mimo wszystko jestem tu tyko gościem, wynajmuję, to nie jest moje. Nie mam mojego domu. Chyba już o tym pisałam. Następnym razem poczuję się w domu, kiedy założę własną rodzinę. Niecierpliwie czekam na moment, kiedy będę mogła powiedzieć Jestem w domu... Dotarłam do domu... Znalazłam dom... Ale na to przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Nic to - jest ok.
Cały dowcip życia polega na tym, że nie da się zrobić backupa... Że wszystkie nasze decyzje są nieodwracalne. Ale przez to są najlepszymi, jakie mogliśmy podjąć. I nie ma co roztrząsać tego, co by było gdyby. I to dobre uczucie. Trzeba się nauczyć dostrzegać jasne strony życia. Doceniać te małe rzeczy. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudne to jest w codzienności. A jednak uczę się tego, bardzo powoli, ale się uczę. A marazm przechodzi. Bo nie da się cały czas trwać w dole. Z dołu jedyna droga prowadzi w górę. I to jest dobre.
Podjęłam postanowienie. Mianowicie - będę robić to, na co mam ochotę. To na co ja mam ochotę. Muszę przestać przejmować się tym, co ludzie pomyślą. Oczywiście w granicach rozsądku... Ale mimo wszystko. Trochę bezwzględności nigdy nikomu nie zaszkodziło.
Dziwne to jest, ale minął pierwszy listopada i jakoś podniosło mnie to na duchu. Choć pogoda taka jakaś smętna, pada, wieje i zimno jest. Niedługo ma spaść śnieg. Nie wiem, czy to dobrze.
A skoro już ten pierwszy listopada wypłynął... Nie obchodziłam Halloween... Nigdy tego nie robiłam chyba. Trick or treat!!! Doprawdy! Nie sądziłam natomiast, że będzie mi tak przykro z powodu braku możliwości odwiedzenia grobów moich bliskich. Naprawdę. Jednak w ramach wynagrodzenia, czy też odbicia sobie tego odwiedziłam Cmentarz Powązkowski i Cmentarz Bródnowski. Pierwszy listopada był piękny. Spadające liście i ostatnie podrygi złotej polskiej jesieni. Na cmentarzach zawsze powinno tak być. Cudowne jest to, że nie poczułam się przygnębiona tymi wizytami, raczej napełniły mnie chęcią życia. I pragnieniem by kiedyś na moim grobie też nieznani mi ludzie zapalali znicze. Nie z obowiązku tylko z pragnienia. Chciałabym być taką osobą, która coś znaczy. Piękne marzenie, nieprawdaż? Chyba każdy po trochu by tak chciał...
Na mojej twarzy gości pogodny uśmiech. Słucham nowej płyty Końca Świata. Wybieram się na koncert za dwa tygodnie. Znowu odwiedzę rodzinne strony. Będzie dobrze. Bo dlaczego miałoby nie być? Zobaczycie.

Pozdrawiam