Chciałam poczekać, aż drugie oceny, do których się zgłosiłam wydadzą swój werdykt, ale jakoś pozytywne się nie kwapią. Chyba jednak nikomu się nie podoba mój blog i z własnej woli nikt się nie podejmie czytania moich wynurzeń. Trudno. Generalnie jest to moja osobista tragedia. Nikogo nie zmuszam, żeby to czytał.
Blog służy do tego, żeby się pożalić na życie. Jest to znak czasu... Bo w sumie równie dobrze mogłabym sobie prowadzić pamiętnik w zeszyciku, jak normalny człowiek. Ale jakoś nie potrafię. Ciekawe dlaczego? Próbowałam kiedyś. Nie wyszło. A może faktycznie pociąga mnie taka forma ekshibicjonizmu? A jednak przecież nie piszę tak wiele osobistych rzeczy... Nie wiem. Czy to znaczy, że cały ten blog to obłuda? Chyba nie. Choć podobno pół prawdy to kłamstwo. Wniosek nasuwa się sam.
Może powinnam się odnieść do oceny niecenzuralnej, którą mi wystawiono, ale jakoś... W sumie chyba nie mam nic do powiedzenia na ten temat. Czasem to ciekawe poznać opinię kogoś, kto tak naprawdę nie jest zaangażowany w żaden sposób w moje życie. Kogoś, komu się po prostu nie podoba, komu nie zależy. Choć czasem zastanawiam się, czy to nie jest sztuka dla sztuki. Zmieszać z błotem i tyle. Nie ważne. Generalnie sama się zgłosiłam do oceny. Przynajmniej nie usłyszałam, że fajny blogasek, wpadnij do mnie, jak to się zdarza w komentarzach pod notkami.
Dziś poużalam się nad tym, że nie mam się nad czym użalać. Kolejny gwóźdź do trumny przy następnej ocenie, hehe. Nic się nie dzieje, wiecie. Nic. Co prawda dowiedziałam się, że podobno mam jakieś zaliczenie w czwartek, ale to może być równie dobrze jakaś plotka. Zastanowię się nad tym jutro. Powtarzając się, jak zwykle, powiem, że popadam w marazm. Znowu. Łatwo powiedzieć, zrób coś ze sobą... A zrobić coś naprawdę? Pokażcie mi palcem osoby, które naprawdę coś robią. Pomalowałam ściany, poluję na łóżko. Moje włosy są nierówno ufarbowane. Zmiany utknęły w miejscu. Uwielbiam mój słomiany zapał. I niezdecydowanie.
Czuję się jak zdarta płyta, wciąż powtarzam, jaka to jestem beznadziejna, jak bardzo mi źle. I jak bardzo nie potrafię się zmienić.
Naoglądałam się za dużo filmów. W filmach zawsze jest tak, że nagle w życiu bohatera dzieje się coś i wszystko się zmienia. U mnie to coś nie chce nadejść. Często myślę, że gdybym naprawdę miała problemy to paradoksalnie byłoby mi lepiej. Dlatego, że miałabym czym się zająć, nad czym myśleć i co robić. A tak jak jest... Tylko siedzę.
I zdaję sobie sprawę z tego, że dzieci w Etiopii głodują, że są ludzie, którzy naprawdę borykają się z trudnościami. Że mają o wiele gorzej ode mnie... I to w sumie też mnie dobija. A może nawet nie dobija, bo przecież nie jestem smutna. Nie jestem zdołowana.
Jak byłam młodsza, zawsze chciałam uniknąć tej rutyny, w którą wpadli moi rodzice. Praca-dom-praca-dom. Telewizor-fotel-kuchnia. A teraz widzę, że jednak już udało mi się wkręcić w ten kierat. Zawsze myślałam, że uda mi się coś zmienić. Zrobić coś dla świata, być zauważoną. Idealistka. Ideały muszą legnąć w gruzach. Zawsze myślałam, że moje ideały będą upadać w jakichś drastycznych okolicznościach. A teraz widzę, że powoli moje ideały grzęzną w bagnie nudy i monotonii. Och, jak to brzmi.
Tak, wiem, że zawsze można coś zrobić, że nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić. I inne takie komunały. Najwyraźniej jestem za słaba, za głupia, za leniwa i nie wiem, jaka jeszcze. Nie potrafię. Zwłaszcza, że mogę sobie przecież posiedzieć i poczekać, aż życie samo sobie przeleci koło mnie i może dostanę jakimś odpryskiem, który coś wniesie. Konformizm.
A zawsze chciałam być nonkonformistką...
Ciekawe, co będę o tym myśleć za parę lat, kiedy to będę czytać? Nie wiadomo.
Pozdrawiam.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz