wtorek, 28 listopada 2006

O tym, że szukam pracy, przynajmniej na początku...

No szukam, szukam. Myślałby kto, że pełno jest ofert i nie ma zbyt wielkiego problemu z tym teraz, a jednak...( jak to w pewnej reklamie mówią). Okazuje się, że moim największym mankamentem jest to, że studiuję i to jeszcze dziennie na dodatek. Przecież jakbym studiowała zaocznie, to kurde musiałabym już mieć pracę, żeby mieć czym opłacić naukę, parawda? Studenci dzienni to towar niechodliwy na rynku pracy...
A może ja się po prostu nie nadaję? A może mam za duże wymagania? Bo w tele2 nie chcę pracować, sprzedawać rzeczy przez telefon nie chcę... A na infolinię się najwyraźniej nie nadaję, bo UPC nie zadzwoniło do mnie. A myślałam, że ta rozmowa naprawdę dobrze poszła. No okazuje się, że niekoniecznie. Tak sobie myślę, że nie chcę pracować tam, gdzie trzeba coś komuś wcisnąć. Praca odtwórcza jest w sam raz... Ale z drugiej strony, kurde... No co ja mam zrobić? Naprawdę potrzebuję coś znaleźć, a tu posucha. Oczywiście znowu przejrzałam ogłoszenia, zaniosę jakieś CV gdzieś, ale jakoś bez przekonania tak.
Ogólnie mam dzisiaj gorszy dzień. Wczoraj w nocy przypomniałam sobie, że dzisiaj mam kolokwium. No niepowodzenie lekkie, ale poszło nieźle. 3,5 to nie taka zła ocena jak na kogoś, kto nieprzygotowany przychodzi na sprawdzian, czyż nie?
Myślałam dzisiaj o wielu rzeczach, nie tylko dzisiaj właściwie. Na przykład myślałam o tym, że chciałabym mieć dziecko. Że to wspaniałe mieć dzieci... Ogólnie ostatnio instynkt macierzyński mi się włączył... Ale doszłam do wniosku, że po pierwsze nie mam z kim tego dziecka mieć, po drugie nie mam go jak utrzymać, a po trzecie: przecież ja nie umiałabym go wychować. Wychowanie dziecka nie jest łatwe. Jak z resztą widać po ogólnokrajowych efektach. Jeśli moje dziecko miałoby być takie jak ja, to lepiej niech go jeszcze nie będzie. Bo dziecko z moim charakterem nie poradzi sobie wśród dzisiejszej młodzieży. Jadąc do szkoły czytałam artykuł o pięciolatku, który terroryzuje przedszkolanki i rówieśników, jest plagą warszawskich przedszkoli i nie da się go opanować. Moje dziecko albo byłoby kimś takim, albo ofiarą pokroju czternastoletniej Ani z Gdańskego gimnazjum. Smutne, ale chyba prawdziwe. Przecież ja nie potrafię sobie ze sobą poradzić, a co dopiero z nowym małym człowiekiem? Więc na razie chyba powstrzymam się od prokreacji. Nie żebym od razu miała się jakoś ograniczać, wszak nie prowadzę wybujałego życia seksualnego. Właściwie to w ogóle nie prowadzę życia seksualnego. Nawiasem mówiąc, gdy wracałam ze szkoły, też miałam okazję spotkać kwiat polskiej młodzieży. Nie chcę brzmieć jak stara dewota, albo inny moherowy beret, ale ta dzisiejsza młodzież... Nic tylko siąść i płakać. Naprawdę jeszcze sześć, czy osiem lat temu nie było takiej sytuacji. A może to się inaczej załatwiało? Albo inaczej patrzyło na te sprawy... Nie wiem.
Ogólnie mam kryzys. A kryzys ten ma prawdopodobnie swój początek w tym, że ... prawie pokłóciłam się z Łukaszem przez gg. Jak to możliwe, zapytacie. Bo jestem sfrustrowana. Sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Zasadniczo chyba chodzi o to, że chciałabym spędzać z nim czas, a on mi tego nie ułatwia. Ponadto boję się mu po prostu powiedzieć prawdę. Może dlatego, że nie do końca wiem, jaka ona jest? Co innego powiedzieć "chciałabym się z tobą spotkać", albo "kiedy w końcu pójdziemy na to piwo?", a co innego powiedzieć "chciałabym z tobą spędzać czas...". A tak naprawdę to do tego się cała sytuacja sprowadza. Gadając z nim na gg mam czasem ochotę po prostu popatrzyć mu w oczy, kiedy coś mówię. Poczuć taką wspólnotę, której nie da się odczuć przez internet. Brakuje mi mowy ciała, uśmiechów, parsknięć. Gadu tego nie oddaje. Ale przecież nie mogę mu tego wszystkiego powiedzieć, prawda?
Wkurza mnie to, że on nie ma dla mnie czasu. Bo to nie chodzi o to, że on nie ma czasu w ogóle. On nie ma go dla mnie. Skąd wiem? A stąd, że gdyby naprawdę chciał mnie zobaczyć, to by się o to postarał. Gdyby to nie było poczucie obowiązku (i to nie za silne, skoro nadal się nie widzieliśmy). Łukasz mieszka jeden przystanek od uczelni. Przejeżdzam koło jego domu codziennie dwa razy. Wystarczyło by słowo, jeden telefon, sms nawet, a wysiadłabym z tramwaju i wpadła. Tak samo on mógłby na przykład przyjść pod uczelnię, kiedy kończę zajęcia. Gdyby tylko chciał. Świadomość tego, że on tak naprawdę nie chce chyba najbardziej mnie frustruje... i dołuje. I ogólnie kapa. A może bardziej frustuje mnie to, że on nie rozumie? Że nie rozumie, dlaczego mnie to wkurza. Że czuję się jak żebraczka, pytając kolejny raz, czy może się spotkamy kiedyś.
"Nic nowego nie wymyśliłaś" - dowiedziałam się ostatnio. A ja przez ponad dwa tygodnie nie wspominałam o spotkaniu. Żeby nie wyjść na desperatkę. Chyba powinnam sobie odpuścić Łukasza. Tylko że nie jestem chyba jeszcze na to gotowa. Nie potrafię jeszcze zrezygnować. To jest element tego samoudręczania, które ostatnio mnie opanowało. Że jest kapa, jest kapa, jest kapa.
Wkurzyłam się na siebie jeszcze z jednego powodu. Przecież nic mnie z Łukaszem tak naprawdę nie łączy, nic sobie nie obiecywaliśmy. Nie mam prawa wymagać od niego, aby miał dla mnie czas. I na pewno nie mam prawa irytować się na niego, tylko dlatego, że nie chce, bądź nie może się ze mną spotkać. A byłam naprawdę bliska nakrzyczenia na niego przez gg właśnie z tego powodu na niego. To złe. Coś jest ze mną nie tak. Może Łukasz jest dla mnie tylk wypełniaczem, substytutem, zastępstwem za prawdziwego partnera i prawdziwy związek? Namiastką?
Ktoś wyraził zdziwienie, że jestem sama. Przecież mam już 22 lata (!), jak to możliwe, że nie mam nikogo? Sama nie wiem... Wybredna jestem? A może nie ma chętnych? Nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Gdybym wiedziała, co jest ze mną nie tak, starałabym się prawdopodobnie to zmienić. Chyba. Naprawdę nie wiem, czemu jestem sama. Może boję się związków (związkofobia - coś jak u Bridget Jones:), ale myślę sobie, że żeby się bać w coś zaangażować, to trzeba najpierw to mieć. A ja, jako że nie mam zbyt wielu znajomych (właściwie nie mam ich prawie wcale), to nie spotykam zbyt wielu nowych ludzi, w tym nowych facetów. A skoro nie spotykam ich, to nie mogę się z nimi bliżej zapoznawać, prawda? I to przekreśla szanse na jakikolwiek związek. A poza tym, wierzcie lub nie, jestem nieśmiała. Naparawdę. I zamknięta w sobie chyba. Aha... i mam zeza rozbieżnego. I chyba nie pociągam facetów. Choć obiektywnie chyba nie jestem taka brzydka. Może jakieś wady charakteru mam?
Ogólnie to nie jest tak, że ja nie chcę kogoś mieć. Wręcz przeciwnie, bardzo chcę... Może za bardzo? Nic na siłę, tylko młotkiem, jak to się mówi. Przypomniał mi się film "Pod słońcem Toskanii". I przypowieść o biedronkach. Zasadniczo chodzi o to, że jak czegoś bardzo szukasz, to nie znajdziesz tego za żadne skarby. A kiedy przestaniesz, zmęczony szukaniem, to samo do ciebie przychodzi. Ale ja nie umiem wyluzować. Nie umiem przesatać się przejmować, olać to i żyć sama. Choć pojemuję próby. Nic mi z tego nie wychodzi.
Wniosek na dziś. Jestem nieudacznicą. Nie umiem nawet rezygnować...

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz