Ostatnio tyle się dzieje w mojej głowie, że powoli zaczynam żałować, że nie mam laptopa, żeby sobie to przynajmniej napisać w łóżku. Bo te myśli najczęściej napadają mnie tuż przed snem. Ale tak chyba zawsze jest.
Generalnie jest mi źle. I może należałoby na tym poprzestać? Nie wiem. Trudno mi ubrać w słowa to, co dzieje się w mojej głowie. A może to nie jest głowa? Dusza? Cokolwiek...
To, co robię można nazwać tylko wegetacją. Nie prowadzę życia. Siedzę w domu i robię wszystko, żeby nie myśleć. Czytaj: oglądam telewizję, siedzę przed komputerem, słucham muzyki. Nie czytam, czytanie zmusza do myślenia, poza tym nie mam co czytać. Nawet muzyka mnie męczy. Happysad nie daje rady, bo zmusza do zastanowienia. Nie wiem, jak oni to robią, ale słowa ich utworów zawsze odpowiadają mojemu nastrojowi, opisują to, co się ze mną dzieje. A to prowadzi tylko do smutnej konstatacji. Więc słuchać też już nie mogę.
Dlaczego tak jest? Nie wiem. Przychodzi mi do głowy wiele rzeczy. Wychodzi na to, że jestem inteligentną osobą, bo wpadam na nieskończoną liczbę wyjaśnień mojego stanu. Efekt jest taki, że nie mogę się nawet pogrążyć w rozpaczy. Bo wisi nade mną rozsądek. Ten sam, który nie pozwala mi pójść do łóżka z pierwszym lepszym, ten sam, który nie pozwala mi wpaść w alkoholizm, ani sięgnąć po narkotyki. Ten sam, który zmusza mnie do funkcjonowania. Dzięki któremu uczę się na zaliczenia i egzaminy, to on wyciąga mnie z łóżka, jak rano muszę iść do pracy. To on nie pozwala mi wypić ostatniego kieliszka.
To on nie pozwala mi się targnąć na własne życie. (Do tych, którzy mnie znają: nie zamierzam się zabić, nie potrafiłabym. Jestem tchórzem...) Dzisiaj nie potrafię wyciągać wniosków. Wiem tylko, że egzystuję sobie w tym świecie i nic nie zmieniam i nic nie wnoszę. I nie potrafię się zmobilizować do jakiegokolwiek działania. Chodzę do pracy, bo muszę, chodzę do szkoły, jak muszę. Oglądam telewizję, siedzę w internecie. Uciekam.
To wszystko jest ucieczką. Przed czym? Przed prawdziwym życiem? Pewnie tak, przynajmniej po części. Bo nic mnie nie zmusza do wyprowadzenia się z domu i próbowania własnych sił w starciu ze światem. Uciekam przed tym, co mam w domu. Tak, pewnie najwyższa pora jednak odejść na swoje. Nie wiem, boję się, że mogłabym nie sprostać światu. Zwłaszcza po tym, jak moja siostra wróciła z podkulonym ogonem.
Generalnie problemy są. A ja czuję się odpowiedzialna za moją rodzinę. Kocham ich, są moi. Nie lubię patrzeć, jak ludzie których kocham cierpią. Smutne jest to, że jako rodzina nie potrafimy sobie poradzić z tym, co się dzieje. W takiej sytuacji wychodzą wszystkie najgorsze rzeczy. Wszystkie zadawnione, przyschnięte i niewybaczone "krzywdy". Wszystkie zachowania, które zwykle przemilcza się, bo nie warte są wspominania. Wszystko to teraz jest zarzewiem konfliktu. Każde z nas stara sobie jakoś to poukładać. Ale rodzina to nie prosta suma jednostek. A my nie potrafimy sobie z tym poradzić razem. Próbuję robić za głos rozsądku, taka moja rola jest w tej rodzinie chyba, taką sobie wybrałam. Zawsze starałam się jakoś to wszystko łagodzić. Problem polega na tym, że ja też czasem mogę nie wytrzymać. Ale staram się.
Nie wiem nawet, czy to faktycznie jest potrzebne, czy to coś wnosi i zmienia. Może zupełnie bez sensu się miotam? Przestaliśmy ze sobą rozmawiać normalnie. Wszyscy ciągle się martwią. A ja jestem ostoją, w którą wszyscy wierzą. O której myślą, że sobie poradzi. To wcale nie jest przyjemna rola. Bo tak naprawdę nikt się nie przejmuje tym, że ze mną też może być coś nie tak. Że ja sobie mogę nie poradzić. Nie mogę sobie nie poradzić. Muszę sobie radzić. I radzę. Na tyle na ile umiem. Efekty jakie są, każdy widzi. A przynajmniej każdy, kto zechce spojrzeć.
Prawie nie mam przyjaciół, z domu wychodzę do pracy, na uczelnie, albo do sklepu. W wydarzeniach kulturalnych uczestniczę z własną matką. Nie mam życia. Nie mam nic poza rodziną, która wprowadza mnie w doła. Powinnam się cieszyć, że mam choć tyle? To ta rodzina sprawia, że nie skończę ze sobą, bo beze mnie by sobie nie poradzili. To chyba dobrze.
A może jestem zazdrosna. O to, że wszyscy trzęsą się nad moją starszą siostrą, za pewnik przyjmując moje zdrowie psychiczne, poczytalność i zdolność radzenia sobie ze wszystkim? Tak mi podpowiada mój rozsądek. Przecież nic mi nie jest, to wszystko roi się w mojej głowie, bo jestem młodszym dzieckiem, zazdrosnym o starsze rodzeństwo. O uwagę, którą rodzice poświęcają rodzeństwu, a nie mnie. Nienawidzę mojego rozsądku.
Nienawidzę go, bo podpowiada mi on, że wcale nie jestem wyjątkowa, że jestem jak miliony innych młodych kobiet nie radzących sobie z własną samotnością. A ja nie chcę być zwyczajna, nie chcę być jedną z wielu. To najbardziej przeraża mnie w mojej przyszłości. Chcę być wyjątkowa. Taka, żeby mnie zapamiętano. Właściwie wystarczyłoby, żeby choć jedna osoba uważała mnie za wyjątkową. Żeby ktoś powiedział: Dla mnie jesteś jedyna na całym świecie. Nie ma drugiej takiej. Żeby mnie kochał. Ostatnio nie czuję się kochana.
Na dodatek jest wiosna, czas zakochanych, którzy wylegają na ulicę, okupują ławki, przystanki, autobusy, wszystko. Wszędzie ich pełno. Nie życzę im źle. Wszystkiego najlepszego, niech im się wiedzie, niech ta miłość będzie tą jedyną. Po prostu jestem zazdrosna, bo ja tego nie mam. I dlatego też mi smutno. A rozsądek woła, że siedząc w domu na pewno nie znajdę miłości. I koło się zamyka.
Nie mam życia. Ale nie zamierzam się zabić.
Dzisiaj bez piosenki. Bo nie ma takiej piosenki.
Pozdrawiam
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz