Miałam wczoraj koszmarny sen. Pierwszy koszmar na nowym mieszkaniu. Na początku nawet był całkiem miły i ładny, ale w efekcie obudziłam się w środku nocy zdrętwiała ze strachu. Fascynujące, czyż nie?
Generalnie się denerwuję, a jednocześnie nie potrafię się zmotywować. Jak widać nie każdy stres wpływa dobrze na człowieka, żeby nie powiedzieć, że rzadko który. Jeszcze jestem chora i ciężko mi się skupić na czymkolwiek, ale staram się, staram. Nie wiem, co będzie, ale pewnie będzie dobrze. Prawda?
A potem to wesele. Jeszcze bardziej to na mnie działa. Nie lubimy poznawać nowych ludzi, a tłumy nowych ludzi nie działają na nas ani trochę motywująco. I jeszcze na antybiotykach nie można pić alkoholu, więc nici z rozluźniającej lufy. Ale bez przesady - nie potrzebuję alkoholu, żeby się dobrze bawić. Poza tym przecież wszyscy będą pozytywnie nastawieni - wesele w remizie wcale nie musi oznaczać ciepłej wódki i zimnego schabowego, prawda? Mam wrażenie, że napisałam to w poprzedniej notce - ewentualnie deja vu... Jedno z dwojga.
Sama nie wiem, co mnie bardziej deprymuje, ostatnie zaliczenie, czy pierwsze wesele... Pewnie oba na raz w związku z tym, że są prawie w jednym momencie.
No i jest jeszcze jedna sprawa, związana z oczami, głosem i dłońmi. Ciekawe, jak to rzeczy potrafią wrócić do człowieka. Postanawiam któryś raz z rzędu postąpić zgodnie z radą mojej Czcigodnej Rodzicielki i dać temu wszystkiemu czas i miejsce na rozwój. I poczekać. I zobaczyć, co się stanie, i czy trzeba będzie temu pomóc. Później. Niech żyje ScarlettO'Haryzm!
Muszę przestać być chora i zapracowana i zacząć wychodzić do ludzi i spotykać się i zapraszać do siebie. Doszłam do wniosku, że uwielbiam mieć gości.
Przychodźcie, przychodźcie, żeby nie powiedzieć wpadajcie, bo jak wszyscy jestem zwolenniczką świadomego zachodzenia...
Pozdrawiam.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz