czwartek, 30 listopada 2006

Jeszcze nie wiem, o czym...

Hmm... od czego by tu zacząć... Może od tego, że piszę to i gadam na gg. I będzie to coś w stylu stosunku przerywanego. Nie gadam z Łukaszem, jeśli to komuś przeszło przez głowę.
Zadzwonili do mnie dzisiaj z TPSA, żebym przyszła na rozmowę kwalifikacyjną. Wcześniej dostałam smsa od Damiana, że jakby zadzwonili, to mam mówić to i to... To powiedziałam, że tak... własnie ta Karolina mnie poleciła, tak... i, tak, mam ogólne pojęcie, o co chodzi. Choć tak naprawdę, to nie mam nawet zielonego. No, nie ważne, Damian ma mi powiedzieć wszystko wieczorem. Mam nadzieję, bo jutro ta rozmowa kwalifikacyjna... Ogólnie to chodzi o biuro numerów, czyli nic trudnego, nie.
A wiecie, co jest dziwne? Dziwne jest to, że nie da się prawdopodobnie dostać na taką rozmowę inaczej niż z czyjegoś polecenia. Czyli jednym słowem znajomości sa podstawą w szukaniu pracy. Oczywiście, jeśli potem na rozmowie nie wykażesz się odpowiednimi umiejętnościami (jak ja na rozmowie w UPC), to nie dostaniesz pracy. A ja zawsze myślałam, że jak się będzie chodzić prostymi drogami, to się więcej osiągnie. A tu niestety okazuje się, że wcale nie. Przecież na rozmowę w UPC też dostałam się dzięki znajomościom. Z resztą to się potwierdza także wśród moich znajomych. Michał powiedział, że znajoma jego mamy coś tam ma mu załatwić, czy dać znać. Marcin przed chwilą powiedział, że tak, ma opcję pracy gdzieś tam, gdzie już pracuje jego kumpel. Ta rozmowa w Tepsie to też przez zajomą znajomego się wykociła. I jak tu wierzyć w wyrównywanie szans? Nawiasem mówiąc do UPC wysłałam CV mailem, drugie im zaniosłam osobiście i zostawiłam w repcepcji (pewnie je wyrzucili), a na rozmowe zaprosili mnie przez Adecco. To po co, ja się pytam, UPC ma ogłoszenie na swojej stronie? Przecież i tak nie rozpatrują aplikacji, które stamtąd napływają... Bo łatwiej im zadzwonić i powiedzieć: "przyślijcie na jutro 10 osób na rozmowy".
W sumie to trochę mnie to podniosło na duchu, że jednak zadzwonili, bo już było ze mną coraz gorzej. Wczoraj przeglądałam oferty, czy przedwczoraj, i dodzwoniłam się do pizzerii na Załężu, klubu nocnego i innych takich. Ogólnie znowu wysłałam i zaniosłam w miejsca różne jakieś CV. Zmusiłam się do zapisania do Adecco, choć bardzo mnie tam wkurzyli. Desperacja mnie zaczęła nachodzić. Sprzedawanie choinek przed supermarketami zaczynało wydawać się całkiem intratnym zajęciem... Na szczęście zawsze jest coś, co człowieka może podnieść trochę na duchu.
Zauważyliście, że już ze mną lepiej?
Wczoraj znowu nie udało mi się złapać pani promotor. W sumie się wkurzyłam nieco, bo godziny jej konsultacji zmieniają się z prędkością światła. Ale za to spotkałam się z Michałem, który... nie powiedział mi nic nowego. Właściwie powiedział mi wszystko to, do czego już doszłam sama.
Ogólnie Michał jest taką ciekawą postacią, która, będąc ode mnie starsza o jedyne 2 lata, uważą się za niezwykle dojrzałego i doświadczonego mężczyznę. No dobra, nie mogę mu odmówić pewnych doświadczeń, ale w sumie mógłby mnie traktować ka równorzędnego partnera do rozmowy, a nie głupią nastolatkę, którą, bądź co bądź na pewno już dawno nie jestem. Ale z drugiej strony jest taką osobą, z którą można porozmawiać na inne tematy niż to, że profesor taki-a-taki to głupi jest, a w ogóle to co co było na wykłądnie. Rozmowy z Michałem sa trochę jak rozmowy z terapeutą. Chyba dla nas obojga. Szkoda, że tak rzadko się spotykamy... Czy coś kontruktywnego z tego spotkania wynikło? Myślę, że tak.
Czas, jak to się mówi, leczy rany. Z czasem, jak to się mówi, wszystko przychodzi. Więc nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać. Poza tym do pewnych rzeczy, jak to się mówi, trzeba dojrzeć. Tak, tak... Wiem, że za jakiś czas dzisiejsze problemy nie będą dla mnie problematyczne. Zdaję sobie sprawę z tego doskonale. Jednakowoż jedną rzeczą jest zdawać sobie sprawę, a inną rzeczą jest zastosowanie wyciągniętych wniosków w życiu. To trochę tak jak powiedzieć rybie wyciągniętej z wody, żeby się nie przejmowała, że się dusi, bo jak juz zdechnie, to ten problem przestanie dla niej istnieć.
No dobra, wiem, że może przesadzona trochę ta metafora, ale jest w niej ziarenko prawdy. Tym niemniej powoli dochodzę do tego, żeby zostawić przeszłość za sobą i raźniej ruszyć w przyszłość.
Mam tylko nadzieję, że ten jakże ambitny plan nie weźmie w łeb. Dlatego między innymi nie jadę na rajd AZSu. Bo jedzie tam Łukasz. Bo nic na siłę, jak coś ma być, to będzie i tyle. Nie ma co się starać na przysłowiowe rozdarcie wiecie czego. Zwłaszcza, że prawdopodobnie spotkamy się w następny weekend w Strzybodze. A jak nie? No cóż, trudno się mówi i żyje się dalej. Podobno... Myślę, że powoli się zaczynam wygrzebywać z tego. To dobra wiadomość.
I na niej dzisiaj zakończmy.
Nie chcę się zastanawiać nad tym, co będzie w Strzybodze... Pozastanawiam się nad tym kiedy indziej. Dzisiaj muszę się skupić na rozmowie kwalifikacyjnej...

Pozdrawiam

wtorek, 28 listopada 2006

O tym, że szukam pracy, przynajmniej na początku...

No szukam, szukam. Myślałby kto, że pełno jest ofert i nie ma zbyt wielkiego problemu z tym teraz, a jednak...( jak to w pewnej reklamie mówią). Okazuje się, że moim największym mankamentem jest to, że studiuję i to jeszcze dziennie na dodatek. Przecież jakbym studiowała zaocznie, to kurde musiałabym już mieć pracę, żeby mieć czym opłacić naukę, parawda? Studenci dzienni to towar niechodliwy na rynku pracy...
A może ja się po prostu nie nadaję? A może mam za duże wymagania? Bo w tele2 nie chcę pracować, sprzedawać rzeczy przez telefon nie chcę... A na infolinię się najwyraźniej nie nadaję, bo UPC nie zadzwoniło do mnie. A myślałam, że ta rozmowa naprawdę dobrze poszła. No okazuje się, że niekoniecznie. Tak sobie myślę, że nie chcę pracować tam, gdzie trzeba coś komuś wcisnąć. Praca odtwórcza jest w sam raz... Ale z drugiej strony, kurde... No co ja mam zrobić? Naprawdę potrzebuję coś znaleźć, a tu posucha. Oczywiście znowu przejrzałam ogłoszenia, zaniosę jakieś CV gdzieś, ale jakoś bez przekonania tak.
Ogólnie mam dzisiaj gorszy dzień. Wczoraj w nocy przypomniałam sobie, że dzisiaj mam kolokwium. No niepowodzenie lekkie, ale poszło nieźle. 3,5 to nie taka zła ocena jak na kogoś, kto nieprzygotowany przychodzi na sprawdzian, czyż nie?
Myślałam dzisiaj o wielu rzeczach, nie tylko dzisiaj właściwie. Na przykład myślałam o tym, że chciałabym mieć dziecko. Że to wspaniałe mieć dzieci... Ogólnie ostatnio instynkt macierzyński mi się włączył... Ale doszłam do wniosku, że po pierwsze nie mam z kim tego dziecka mieć, po drugie nie mam go jak utrzymać, a po trzecie: przecież ja nie umiałabym go wychować. Wychowanie dziecka nie jest łatwe. Jak z resztą widać po ogólnokrajowych efektach. Jeśli moje dziecko miałoby być takie jak ja, to lepiej niech go jeszcze nie będzie. Bo dziecko z moim charakterem nie poradzi sobie wśród dzisiejszej młodzieży. Jadąc do szkoły czytałam artykuł o pięciolatku, który terroryzuje przedszkolanki i rówieśników, jest plagą warszawskich przedszkoli i nie da się go opanować. Moje dziecko albo byłoby kimś takim, albo ofiarą pokroju czternastoletniej Ani z Gdańskego gimnazjum. Smutne, ale chyba prawdziwe. Przecież ja nie potrafię sobie ze sobą poradzić, a co dopiero z nowym małym człowiekiem? Więc na razie chyba powstrzymam się od prokreacji. Nie żebym od razu miała się jakoś ograniczać, wszak nie prowadzę wybujałego życia seksualnego. Właściwie to w ogóle nie prowadzę życia seksualnego. Nawiasem mówiąc, gdy wracałam ze szkoły, też miałam okazję spotkać kwiat polskiej młodzieży. Nie chcę brzmieć jak stara dewota, albo inny moherowy beret, ale ta dzisiejsza młodzież... Nic tylko siąść i płakać. Naprawdę jeszcze sześć, czy osiem lat temu nie było takiej sytuacji. A może to się inaczej załatwiało? Albo inaczej patrzyło na te sprawy... Nie wiem.
Ogólnie mam kryzys. A kryzys ten ma prawdopodobnie swój początek w tym, że ... prawie pokłóciłam się z Łukaszem przez gg. Jak to możliwe, zapytacie. Bo jestem sfrustrowana. Sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Zasadniczo chyba chodzi o to, że chciałabym spędzać z nim czas, a on mi tego nie ułatwia. Ponadto boję się mu po prostu powiedzieć prawdę. Może dlatego, że nie do końca wiem, jaka ona jest? Co innego powiedzieć "chciałabym się z tobą spotkać", albo "kiedy w końcu pójdziemy na to piwo?", a co innego powiedzieć "chciałabym z tobą spędzać czas...". A tak naprawdę to do tego się cała sytuacja sprowadza. Gadając z nim na gg mam czasem ochotę po prostu popatrzyć mu w oczy, kiedy coś mówię. Poczuć taką wspólnotę, której nie da się odczuć przez internet. Brakuje mi mowy ciała, uśmiechów, parsknięć. Gadu tego nie oddaje. Ale przecież nie mogę mu tego wszystkiego powiedzieć, prawda?
Wkurza mnie to, że on nie ma dla mnie czasu. Bo to nie chodzi o to, że on nie ma czasu w ogóle. On nie ma go dla mnie. Skąd wiem? A stąd, że gdyby naprawdę chciał mnie zobaczyć, to by się o to postarał. Gdyby to nie było poczucie obowiązku (i to nie za silne, skoro nadal się nie widzieliśmy). Łukasz mieszka jeden przystanek od uczelni. Przejeżdzam koło jego domu codziennie dwa razy. Wystarczyło by słowo, jeden telefon, sms nawet, a wysiadłabym z tramwaju i wpadła. Tak samo on mógłby na przykład przyjść pod uczelnię, kiedy kończę zajęcia. Gdyby tylko chciał. Świadomość tego, że on tak naprawdę nie chce chyba najbardziej mnie frustruje... i dołuje. I ogólnie kapa. A może bardziej frustuje mnie to, że on nie rozumie? Że nie rozumie, dlaczego mnie to wkurza. Że czuję się jak żebraczka, pytając kolejny raz, czy może się spotkamy kiedyś.
"Nic nowego nie wymyśliłaś" - dowiedziałam się ostatnio. A ja przez ponad dwa tygodnie nie wspominałam o spotkaniu. Żeby nie wyjść na desperatkę. Chyba powinnam sobie odpuścić Łukasza. Tylko że nie jestem chyba jeszcze na to gotowa. Nie potrafię jeszcze zrezygnować. To jest element tego samoudręczania, które ostatnio mnie opanowało. Że jest kapa, jest kapa, jest kapa.
Wkurzyłam się na siebie jeszcze z jednego powodu. Przecież nic mnie z Łukaszem tak naprawdę nie łączy, nic sobie nie obiecywaliśmy. Nie mam prawa wymagać od niego, aby miał dla mnie czas. I na pewno nie mam prawa irytować się na niego, tylko dlatego, że nie chce, bądź nie może się ze mną spotkać. A byłam naprawdę bliska nakrzyczenia na niego przez gg właśnie z tego powodu na niego. To złe. Coś jest ze mną nie tak. Może Łukasz jest dla mnie tylk wypełniaczem, substytutem, zastępstwem za prawdziwego partnera i prawdziwy związek? Namiastką?
Ktoś wyraził zdziwienie, że jestem sama. Przecież mam już 22 lata (!), jak to możliwe, że nie mam nikogo? Sama nie wiem... Wybredna jestem? A może nie ma chętnych? Nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Gdybym wiedziała, co jest ze mną nie tak, starałabym się prawdopodobnie to zmienić. Chyba. Naprawdę nie wiem, czemu jestem sama. Może boję się związków (związkofobia - coś jak u Bridget Jones:), ale myślę sobie, że żeby się bać w coś zaangażować, to trzeba najpierw to mieć. A ja, jako że nie mam zbyt wielu znajomych (właściwie nie mam ich prawie wcale), to nie spotykam zbyt wielu nowych ludzi, w tym nowych facetów. A skoro nie spotykam ich, to nie mogę się z nimi bliżej zapoznawać, prawda? I to przekreśla szanse na jakikolwiek związek. A poza tym, wierzcie lub nie, jestem nieśmiała. Naparawdę. I zamknięta w sobie chyba. Aha... i mam zeza rozbieżnego. I chyba nie pociągam facetów. Choć obiektywnie chyba nie jestem taka brzydka. Może jakieś wady charakteru mam?
Ogólnie to nie jest tak, że ja nie chcę kogoś mieć. Wręcz przeciwnie, bardzo chcę... Może za bardzo? Nic na siłę, tylko młotkiem, jak to się mówi. Przypomniał mi się film "Pod słońcem Toskanii". I przypowieść o biedronkach. Zasadniczo chodzi o to, że jak czegoś bardzo szukasz, to nie znajdziesz tego za żadne skarby. A kiedy przestaniesz, zmęczony szukaniem, to samo do ciebie przychodzi. Ale ja nie umiem wyluzować. Nie umiem przesatać się przejmować, olać to i żyć sama. Choć pojemuję próby. Nic mi z tego nie wychodzi.
Wniosek na dziś. Jestem nieudacznicą. Nie umiem nawet rezygnować...

Pozdrawiam

niedziela, 26 listopada 2006

O tym, że się boję...

Kurcze... Miałam tyle już napisane i mi się skasowało. Szkoda. A może to były pierdoły nie warte zamieszczenia. Heh. No i nie wiem, przecież nie uda mi się tego odtworzyć. Pisałam z serca i co mi przyszło do głowy. Taka jest przecież idea pamiętnika, prawda?
Napisałam, że miłość do nas wraca, podobnie jak nienawiść. Napisałam, że boję się życia. Napisałam, że duszę się we własnym sosie, że użalanie się nad sobą jest dla mnie sposobem na życie. Pisałam o mojej pierwszej miłości. Pisałam o tym, jak bardzo wzruszył mnie komentarz pod poprzednią notką.
No szkoda.
Zdołowałam się trochę przez to. Doszłam do ciekawych wniosków, pisząc tą notkę i pewnie po przeczytaniu jej doszłabym do jeszcze ciekawszych. Taka introspekcja. Może były to wnioski, do których nie powinnam jeszcze dochodzić.
A ogólnie to chciałam przekazać, że nie potrafię kończyć tego, co zaczęłam. Zawsze w ostatniej chwili się wycofuję. Tak jest z facetami. Nie było ich tak wielu, nigdy nie trwało to długo. Ale zawsze przychodził taki moment, kiedy ja spuszczałam metaforycznie głowę i zamiast działać, milczałam. I kapa. Przecież to samo było z Łukaszem, tylko że spuszczenie głowy nie było metaforyczne. To samo było z moją pierwszą wielką miłością. On chyba nawet nie wiedział, co ja do niego czuję. Może się domyślał. Może gdybym się odważyła, to by coś z tego było. Ale bałam się. Teraz wiem, że się bałam. Bo ja nie potrafię być w związku. Nigdy w nim nie byłam... Nawet dziewictwo straciłam z dość przypadkowym facetem i na siłę. Na siłę w takim sensie, że bardzo chciałam to zrobić, no to się stało. Nie było w tym za wiele uczucia. Układ też za długo nie wytrzymał...
Boję się dorosłości, boję się życia. Dlatego jeszcze nie było mnie w Anglii... Teraz już wiem, co powiedzieć Marysi, jak znowu mnie o to zapyta. Choć zawsze mogę się wykręcić brakiem kasy. Tym zawsze można się wykręcić. A może najbardziej boję się samotności. Może dlatgo nie mam pracy. Bo wtedy nie miałabym już przyczyny, dla której nie mogę się wyprowadzić z domu. Mieszkanie przecież mam. Ale boję się, że moje życie tam, będzie takie samo jak teraz, tylko na dodatek nie będzie do kogo otworzyć ust. Szkoła, praca, dom. Wieczorem komputer, film, jakieś jedzenie na szybko. Wino... może wpadłabym w alkoholizm. W domu zawsze można do kogoś otworzyć usta. Zagadać. A może kupię sobie kota?
Tak naprawdę to ja jestem słaba psychicznie. Tylko stwarzam pozory, że jest inaczej. Nie nadaję się na Samicę Alfa. Nie umiem przewodzić grupie, kreatywność może i mam, ale siły przebicia żadnej.
Pisałam jeszcze o tym, że przez mój strach, wolę pozostać w moim dusznym światku i użalać się nad sobą. Że sprawia mi to masochistyczną przyjemność. Powtarzanie sobie, jaka jestem żałosna. O tym, że nie potrafię się zmobilizować do działania. Że nie mam celu w życiu. Że nie odnalazłam powołania i nie potrafię sobie wyznaczyć drogi. Że czekam na kogoś, kto mnie poprowadzi. Choć wiem, że nikt taki się nie zjawi.
I jeszcze pisałam o tym, jak bardzo do myślenia dał mi komentarz gnorofexa. O miłości.
O miłości bezinteresownej, czystej, nie o namiętności i dzikości uczuć, tylko dojrzałym przywiązaniu i partnerstwie. O tym, jak wiele można dawać, nie oczekując nic w zamian. Teraz myślę, że mam w sobie trochę takiego podejścia. Ale dochodze do wniosku, że takie podejście jest totalnie nieadekwatne do dzisiejszych czasów. Jeśli nie oczekujesz niczego w zamian, to nic nie dostaniesz. Zostaniesz tylko wykorzystany i porzucony na lodzie, jako naiwniak. Nie umiem kłamać. Jeśli nie mogę powiedzieć prawdy, wolę milczeć. Wydaje mi się, że jeśli się powie prawdę i wyjaśni, to wszystko można załatwić. Nie cierpię niedomówień i podchodów. Może dlatego tak się boję. Bo przez to nie będę potrafiła się odnaleźć w świecie?
Bo mogę sobie przez to nie poradzić. Wypalić się... Nie zawsze można powiedzieć prawdę. Właściwie prawie nigdy. Inaczej wychodzi się na głupka, naiwniaka i zostaje się wykorzystanym. Tak, tak. Takie mam doświadczenia. Trudno, nie? Czy to usprawiedliwia moje użalanie się nad sobą? Nie sądzę.
Tak naprawdę to chciałam powiedzieć, że ten komentarz bardzo mi pomógł. Siedzę tu i tworzę notkę, myśli przelatują mi przez głowę z prędkością światła. Czy dobre, czy złe? Nieważne. Może przyjdzie mi do głowy coś sensownego.
Naprawdę szkoda, że tamtą notkę wcięło. Dłuższa była, bardziej sensowna może. Więcej mówiła o mnie. Nic to, może następnym razem się uda.
A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że dzieci w Etiopii głodują. Ludzie martwią się tym, co następnego dnia włożą do granka, czym nakarmią córki i synów, gdzie będą spać następnej nocy. A ja mam dom, jedzienie, ubranie, ciepłą wodę, zdobywam wykształcenie, mam jakieś tam perspektywy. I czym ja się martwię? Tak, tak... Żałosne.
To nie tak, że nie umiem docenić tego, co mam. Doceniam. Tylko...
Ech... tyle na dziś, bo zaraz zacznę chodzić w kółko i powtarzać się.

Pozdrawiam

sobota, 25 listopada 2006

No i co?

Jest tak wiele rzeczy, które chciałabym napisać. Ale nie wiem, od czego zacząć. Tak wiele rzeczy musiałabym najpierw powiedzieć, zanim mogłabym opisać i usprawiedliwić w pewien sposób mój obecny stan. A nie wiem, czy jestem na to gotowa.
Bo w sumie można sobie zacząć tak po prostu pisać o tym, co się czuje. Ale w pewnym momencie przychodzi taka chwila, że trzeba poświęcić trochę czasu na retrospekcję. Żeby to, co się mówi, stało się zrozumiałe dla słuchacza (potencjalnego czytelnika? - jakoś mi się nie chce wierzyć, że ktoś to będzie czytał...). Zastanawiam się, od czego powinnam zacząć. I nie wiem tak naprawdę.
Ostatnio zaczęłam pisac. Dostałam notesik... Jak jechałam z Łukaszem do Stolicy, na uczelni promowali akurat kawę Nescafe. Rozdawali tą kawę za darmo i dawali ulotkę i brulionik. Poszłam po tą kawę, bo pomyślałam, że Łukasz się ucieszy. (Tak na marginesie, to zastanawiam się właśnie, czy nie zmienić mu imienia dla niepoznaki, ale w sumie, jakby niechcący tu wpadł, to i tak się domyśli, że o niego chodzi... Mam nadzieję, że nie wpadnie.) No i jak już po 5 minutach czekania dostałam tą kawę, to żal mi się zrobiło dziewczyny, która stała obok chłopaka z kawą i rozdawała te ulotki. Nikt nigdy nie chce ulotek, wiem, bo ostatnio miałam przyjemność je rozdawać. Dlatego uśmiechnęłam się do niej i dostałam folder reklamowy i brulionik. Okazało się też, że Łukasz woli kawę z cukrem...
W każdym razie brulionik stał się czymś pomiędzy notesem, kalendarzem a pamiętnikiem i szkicownikiem. Zapisuję w nim ważne rzeczy, zapisuję śmieszne rzeczy, rysuję w nim na wykładach, jak mi się nudzi... I zapisuję swoje myśli. Też na wykładach głównie. No i mi się tak zebrało na pisanie.
Łukasz pojawił się na gadu, a ja się będę ukrywać. Taka jestem właśnie.
Z tym pisaniem to jest też tak, że Marysia, moja przyjaciółka wyjechała na rok. Tak zwany ostatni filar mojego życia towarzyskiego się zawalił... No więc piszę do niej maile, to też wspomaga pisanie. A z pisanie jest trochę jak orzeszki, im bardziej jesz, tym bardziej masz na nie ochotę. A może nie? Po prostu zaczęłam się wyrażać w pisaniu i staje mi się to coraz bardziej potrzebne chyba. Odbiorca nieważny. Mam nadzieję, że się nie uzależnię. Chociaż... I co z tego, uzależniłam się już od fajek, to chyba gorsze od uzależnienia się od bloga, zwłaszcza własnego. Tym bardziej, że ostatecznie można zawsze pisać klasyczny pamiętnik na kartce, prawda? Albo w brulioniku...
Wszystko wskazuje na to, że Łukasz wrócił z Wisły jednak dziś, a nie jutro, jak planował. Czyżby ruszyło go sumienie i zamierzał się ze mną spotkać? Jakoś mi się nie chce wierzyć... Jak pewnie zauważyliście już, wiele moich przemyśleń poświęcam jemu właśnie. Czemu? Sama nie wiem, natomiast zdaję sobie sprawę, że jest to jedna z przyczyn takiego, a nie innego mojego nastroju.
W sumie to śmieszne jest trochę. Bo niewiadomo. Przez chwilę wszystko wskazywało na to, że może coś między nami zajdzie. Ale nie wyszło. Nie chcę dociekać, z czyjej winy. Może to wszystko mi się uroiło? Jak teraz patrzę na ten cały wyjazd do Stolicy, to jest parę sytuacji, które można było inaczej rozegrać. Ale mądry Polak po szkodzie, prawda? Od tamtej pory widziałam się z nim tylko przelotnie, a jednak nie mogę przestać o nim myśleć.
Przy czym jest inaczej niż kiedyś, jak byłam zakochana w kimś innym. Chodzenie z głową w chmurach, rozmarzenie w oczach i takie tam. Nie, teraz jest po prostu "ciekawe, co porabia?", "czy może się minę z nim na korytarzu na uczelni?", "hmm... powiedziałabym to Łukaszowi...". Zwłaszcza to ostatnie.
Cóż, może po prostu nie jestem już napaloną nastolatką i moje odruchy też są bardziej dojrzałe... Nie wiem. Nie ma w tym takiego zachłyśnięcia się sytuacją.
Jest też możliwe, że... Że nie mam nikogo innego, o kim mogłabym myśleć. Dlatego padło akurat na niego, poza tym jest jednak chyba... Boże, jakie to żałosne... Jest teraz najbliższą mi osobą w zasięgu autobusu. Jeśli wiecie, o co mi chodzi. Nikt inny nie zna tak dobrze jak on, z tych ludzi, z którymi mogę się zobaczyć. Marysia wyjechała, Ola w Stolicy, Brat w Poznianiu...
A ludzie z uczelni? Cóż, naprawdę są fajni, ale to nie są przyjaciele. Dobrzy znajomi. Wiem, że mogę na nich liczyć, przynajmniej na niektórych. I nie piszę tego tylko dlatego, że mogą to przeczytać. Naprawdę są wspaniali, na tyle na ile mogą. Ale ja się zamykam ostatnio. Nie pozwalam sobie już na taką wylewność jak kiedyś. Nie dopuszczam do siebie ludzi, bo to za bardzo boli potem, jak się wszystko zaczyna pieprzyć. To pewnie jest kolejna przyczyna takiego, a nie innego mojego nastroju.
Hmm... Tylko że z tym to na tą chwilę nie za wiele potrafię zrobić. Najpierw muszę się wygrzebać z doła, a potem mogę poznawać nowych ludzi, jak mi poradził jeden z kolegów. Zapytałam go wtedy, jak się poznaje nowych ludzi, bo nie jestem osobą do której podchodzą obcy w celu bliższego zapoznania. Michał nie potrafił mi odpowiedzieć na to pytanie. On też ma z tym problemy, jak sądze. Zastanawiam się, kto ich nie ma... Bo jak się poznaje nowych ludzi? W końcu przychodzi taki moment, że trzeba do kogoś podejść i zacząć rozmowę. Zawsze miałam przed tym wielkie opory...
Poza tym tych ludzi poznaje się nie siedząc w domu, a bywając w miejscach. Nie lubię bywać w miejscach samemu (a może samej raczej), bo mam takie coś, że przyciągam do siebie facetów w wieku moich rodziców. To nie jest fajne. Więc primo: nie mam z kim bywać. A secundo: nie mam za co. Tak, tak, na bywanie trzeba mieć pieniądze. A ja nie mogę sobie znaleźć pracy. UPC nie zadzwoniło (nigdy nie dzwonią, pamiętacie?). Poza tym muszę najpierw pooddawać długi, zanim zacznę szaleć. Czyli muszę zarobić, a pracy jakoś nie mogę znaleźć. I to jest kolejny powód...
Tak sobie myślę, że mogłabym tu napisać jeszcze wiele rzeczy. Ale tak naprawdę, to tylko trochę przybliżyłam Wam ciemne i splątane przyczyny... Są trochę banalne, prawda? Jak cała ja, bo ja banalność mam wypisaną na twarzy. Przecież założenie bloga tylko po to, żeby się na nim żalić, jest banalnie wręcz banalne, czyż nie?
Więcej ciemnych i splątanych przyczyn i jeszcze banalniejszych skutków i smutków następnym razem.
Tak, tak, kończę ni z dupy w połowie niemal zdania. To też nieźle mnie charakteryzuje... Heh...

Pozdrawiam

No tak...

Na początek trzeba się przywitać. Dzień zły zatem.
Tak, wiem, jestem głupia i zakładam bloga tylko po to, żeby się poużalać nad sobą. Nie licze na to, że ktoś tu będzie wchodził, ale w sumie co mi zależy. Przecież piszę to bardziej dla siebie. I może nikt się nie zorientuje, że ja to ja. Bo nie zamierzam się przedstawiać. Internet zapewnia nam do pewnego stopnia anonimowość i zamierzam to wykorzystać do granic możliwości, bo to przecież nie ważne kim jestem.
Tak samo jak nie ważne jest ile mam ulubionych, do ilu należę klubów i ile mam gifów w menu. Właściwie nie chodzi nawet o to, że piszę jakieś sensowne rzeczy... Nie, chodzi o to, żeby pisać. Więc będę pisać. Nie obiecuję, że regularnie, nie mówię, że zawsze prawdę. Nic nie powiem. Jak ktoś przeczyta, to sam zobaczy. A że bez reklamy, na mylogu nie ma się czytelników, to nie liczę na to, że będę je miała, bo nie mam zamiaru się reklamować i komercjalizować.

A teraz zacznijmy się użalać... Wiecie, jak to jest, kiedy nie chce Wam się nawet pisać? Bo ja wiem, ostatnio jakaś depresja mnie napadła i nie mogę się z niej wygrzebać, a już z trzy tygodnie mnie trzyma. No i co? Właściwie to nie jest tak źle, tylko jakoś tak niewiadomo. Heh... No niemoc taka raczej niż cokolwiek innego.
Ale za to fajny szablon sobie dobrałam.
Nie mam weny dziś na więcej, więc nie napisze nic, ale przecież nikt się tym nie przejmie, prawda?

Pozdrawiam