niedziela, 30 grudnia 2007

O tym, że zapadam w sen zimowy...

Usypiam. Usypiam wszędzie i zawsze. Niezależnie od pory dnia i nocy. Nie mam ochoty na nic innego niż spanie. Haha - nawet seks jakoś mnie nie pociąga. Choć prawda jest taka, że nic się nie zmieniło i nadal nie mam nikogo, z kim mogłabym go uprawiać. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Generalnie to, że nie wiem, co się ze mną dzieje, jest permanentnym stenem mojego umysłu. Przynajmniej do takiego doszłam ostatnio wniosku.
A wnioskiem z wniosku jest to, że - nie panuję nad swoim życiem. Pozwalam mu się toczyć. Płynie sobie ono obok mnie, a ja się w nim pławię. Mały w sumie mam na nie wpływ. To nie jest to, o czym marzyłam. Zawsze chciałam być panem (panią?) mojego życia. A tu okazuje się, że jednak nie.
Cały problem polega na tym, że sama nie wiem, co chciałabym z nim zrobić. Ostatnio wkurzyłam się na jedną osobę przez to, że powiedziała, że nie chce nic zmienić w swoim życiu, bo tak jest wygodnie. A teraz sama wiedzę, że niekoniecznie kwapię się do jakichś zmian i czynności z tym związanych, bo zwyczajnie nie chce mi się nic robić. Może to wina zimy? A może to wina tego, że nie jestem do końca tym, kim myślę, że jestem.
Opowiadam wszystkim dookoła, jak bardzo jestem szczęśliwa i jak dobrze jest mi tu, gdzie jestem i z tym, co robię. Kłamstwo powtarzane odpowiednią ilość razy staje się prawdą? Chyba jednak nie. Z resztą to nie chodzi o to, że jest mi źle. Bo nie jest. Ale nie jest mi też cudownie i zajebiście. Z drugiej strony wiadomo, że nigdy nie jest tak naprawdę zajebiście.
Tylko że - to co się dzieje z moim życiem nie jest tym, czego oczekiwałam. A że oczekiwania nie są sprecyzowane, to się miotam. Jak zwykle.
Nie jestem zadowolona ze swojego życia. Muszę w końcu w siebie uwierzyć i siebie zaakceptować. I pokochać siebie. A dopiero potem mogę coś zmieniać. Co się robi, żeby zaakceptować siebie?
Ten kończący się rok można w sumie uznać za bardzo dobry. Za owocny w sukcesy i w ogóle udany. Ale chciałabym, żeby się już skończył. Nie wierzę w postanowienia noworoczne. To bzdura i nikt nigdy ich nie spełnia. Chciałabym jednak już mieć znowu czyste konto. I rozpocząć coś nowego. Na przykład zacząć wychodzić do ludzi i poznawać nowe osoby. Zacząć pracować nad sobą. Nad magisterium. Nad kondycją. Nad własnym mózgiem. Nawet nie będę próbować zakładać, że w nadchodzącym roku poznam kogoś... no wiecie. Tego Kogoś. Bo takich rzeczy się nie wybiera. One przychodzą same. Nie jestem zadowolona ze swojego życia. Pragnę tylko zapału, żeby móc coś zmienić.
Co prawda dobrze jest najpierw wiedzieć, co się chce zmienić. Ale nie przesadzajmy, nie? :) Z resztą tak samo jest z pracą magisterską. Jak już wiesz, co chcesz napisać, to samo leci. Ja nie mam pojęcia.
I boję się. Jestem przerażona. Strach ścina mnie z nóg kilka razy dziennie. Ile razy sobie przypomnę, że już właśnie jest koniec grudnia. I że sesja zbliża się milowymi korkami...
Każda decyzja podjęta jest decyzją najlepszą. Ale i tak się boję. Nie umiem siebie okłamywać, choć bardzo się staram.
Generalnie mam chaos w głowie. Mam stany lękowe i napady histerii. A. I myśli samobójcze. Z tym, że nie mogłabym się zabić. Czasami tylko liczę na to, że szlag mnie nagły trafi i w końcu będę miała spokój. Nie jest to świąteczno-sylwestrowy nastrój. I co z tego?
Nie jest mi źle. Sama nie wiem, co mi jest.
Życzę Wam wszystkim, żebyście w Nowym Roku nie mieli takich problemów. I żeby Wam się udawały rzeczy. Bo to fajne, jak coś się udaje.

Pozdrawiam

piątek, 21 grudnia 2007

O tym, że trzeba napisać świąteczną notkę...

A może nie trzeba? Nie wiem, jakoś mam taką potrzebę. Więc może zostańmy przy chcę.
Coś mi się dzieje dziwnego z głośnikami. Chyba mnie to denerwuje, bo gubię wątek. To chyba przez to, że koty lubią się bawić moimi kablami. Ale jak zwykle wystarczyło poruszać:)
Wracając do adremu... Idą Święta. Jadę do domu. Dziwnie się z tym czuję, bo nie byłam tam dawno, a już na pewno nie na tak długo i sama nie wiem, co o tym myśleć. Ciężko jest uświadomić sobie, że już nie wrócę tam nigdy na stałe. Wciąż jeszcze nie do końca zdaję sobie z tego sprawę.
Święta są dziwnym okresem. Wszyscy biegają w amoku, robią zakupy, porządki, motają się. I śmieszne jest to, że kogo o to się nie zagada, to udaje, że wcale tego nie robi, a obserwuje to u innych. Bo przecież nikt się nie przyzna do świątecznego szaleństwa. Tajemnicze to bardzo. A może raczej naturalne? Sama nie wiem. Ja chyba się motam jednak... Ale staram się opanować. Z resztą nie mam czegoś takiego, jak własne święta, więc nie do końca mogę się motać. Tu gdzie mieszkam, nie będę uczestniczyć w przedświątecznych przygotowaniach, bo wyjeżdżam. A tam gdzie będę, będą to Święta moich rodziców przede wszystkim.
Chciałabym mieć własną choinkę i własną domową świąteczność. Trudno mi wyrazić, co mam na myśli. Problem, choć tak naprawdę to nie jest problem, polega na tym, że mieszkam u kogoś. Z resztą chyba nie będę się w to zagłębiać, bo sama nie umiem tego wyrazić. Lubie mieszkać tu, gdzie mieszkam, naprawdę mi tu dobrze. A jednak czegoś brak. Choć z drugiej strony nie wiem, czy chciałabym mieszkać sama. Kluczem chyba jest raczej tu 'na swoim'. Jakkolwiek nie mam jeszcze planu, żeby się stąd wynosić, to nie mogę się doczekać, kiedy będę całkiem u siebie.
Ale to chyba jakoś nie na temat jest. Muszę przyznać się szczerze, że chyba nie przecięłam jeszcze do końca tej pępowiny, która łączy mnie z rodzicami. Naprawdę niesamowicie cieszę się na te Święta. Nie mogę się doczekać, kiedy już tam będę. I będę robić jedzenie i ubierać choinkę, i to wszystko co się wtedy robi. Prawda jest też taka, że pierwszy raz jadę do Sosnowca w celu innym niż uczelnia. Więc chyba mogę sie pocieszyć, nie?
W kwestii Świąt, czeka mnie jeszcze firmowa wigilia. Nie mam pojęcia, czego się spodziewać i trochę się nią denerwuję. Zwłaszcza, że jest ona bezpośrednio po pracy, a zaraz potem jadę do domu z jednym z naszych przedstawicieli, który postanowił mnie podrzucić te trzysta kilometrów. To bardzo miłe z jego strony, nie uważacie?
Generalnie jakoś mam lepszy humor, chyba. Poza tym właśnie dostałam prezent od całkiem obcej kobiety. W sensie od mamy współlokatora. To dopiero jest dziwne:)
Ale co tam, cieszmy się, albowiem Święta są. I w sumie to chyba lepsze od smutania się i użalania się nad sobą.

Wesołych Świąt zatem, bo możemy się już nie przeczytać do tego czasu.

Pozdrawiam

poniedziałek, 17 grudnia 2007

O tym, że marnuję czas...

Wiecie, jak to jest, kiedy czujecie, że czas przecieka Wam przez palce i nawet nie wiadomo, co się z nim dzieje? Mam coś takiego, że widzę, jak czas mija i jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że nic nie zrobiłam. Jest połowa grudnia, zbliżają się Święta, koniec roku, a nawet można powiedzieć, że nowy rok już tuż za progiem się czai, a ja nadal nic nie robię. Moja praca magisterska leży i kwiczy, olałam studia całkowicie, moje życie towarzyskie nie istnieje, nic się nie zmienia.
Myślałam, że kiedy już będę 'na swoim', wszystko będzie inaczej. A ja nadal siedzę wieczorami w domu i nie mam co ze sobą zrobić, jednocześnie nie mogąc się za nic zabrać. Gdybym miała telewizor, pewnie spędzałabym przed nim większość czasu. Tak zwany marazm. Ale tym razem innego rodzaju jakby. Bo to nie chodzi o to, że mi się nic nie chce. Bo robię pewne rzeczy. Ale nie robię nic konstruktywnego. Nic. Tak naprawdę nie widzę żadnych efektów mojej jakiejkolwiek działalności.
Obiecywałam sobie kiedyś, że nie wpadnę w kierat taki, jak moi rodzice. Praca, dom, fotel, zakupy, praca, dom, praca, dom, telewizor, łóżko, praca... A jednak widzę, że mnie to ogrania.
I nie wiem, jak to zmienić. Naprawdę nie wiem.
Idą Święta. Powinnam spędzić je na refleksji, bo tak wypada. Wydaje mi się, że powinnam je spędzić na pisaniu pracy, bo jest to wolny czas, który mogę na to poświęcić. A zapewne spędzę je przebywając z rodziną. Co w sumie jako takie jest całkiem miłe i pożądane. Tak czy siak będę miała wyrzuty sumienia. Ale i tak bym je miała.
Bo najwyraźniej nie umiem bez nich żyć. Szkoda tylko, że nie umiem sobie poradzić z nim zapobiegliwością.
Kiedyś za to wszystko się wezmę. A teraz się na tym położę. Parafrazując Kubę Sienkiewicza. I spychotechnicznie pomyślę o tym jutro. Jak Scarlett O'Hara. Z wyrzutami sumienia też się da żyć. Prawda?
Jutro poniedziałek. Nienawidzę poniedziałków. Zwłaszcza, że to ostatni tydzień przed Świętami. Trzeba coś zrobić.
Fuckin' hopeless...

Pozdrawiam

wtorek, 11 grudnia 2007

O tym, że nie czuję się inaczej...

A chyba powinnam się czuć inaczej, jako że dostałam umowę o pracę na czas nieokreślony. I w sumie nie mogę powiedzieć, że się nie cieszę, bo cieszę się bardzo. Tylko wydaje mi się, że to tak naprawdę nic nie zmienia. I smutek jakiś przez to.
Słyszę uszami duszy (śmieszne wyrażenie) te wszystkie głosy wołające, że jestem głupia, bo powinnam się cieszyć, bo nie wszyscy mają takie szczęście. I tak dalej. Jednakowoż... Sama nie wiem.
Jako etatowy pracownik powinnam być kompetentną Magdą, która jest profesjonalna i wszystko wie, a ja się czuję jak piętnastoletnia Magda, która nic nie wie i wszystko robi na czuja. Może faktycznie jestem nienormalna.
Choć z drugiej strony nie wiem, czy ktoś tak do końca czuje się kompetentny w tym co robi? Może tak. Pewnie się nauczę wiele jeszcze. I zapewne będzie dobrze.
A na razie nie mam mózgu i mam niewiadomo generalnie i sama nie wiem, co o tym myśleć. Jaki to ma wpływ na moją przyszłość? Ktoś wie? Ktoś może mi powiedzieć? Niby powinnam poczuć się pewniej dzięki stałemu zatrudnieniu, a tu taki zonk. Wcale bo nie i nie czuję się pewnie.
Czuję się tak samo. A może nawet mniej pewnie, bo takie zatrudnienie na stałe jednak ogranicza dość mocno. Wydaje mi się, że nic się nie zmieniło.
Chyba zawsze tak jest.
Generalnie to jednak się cieszę. Chyba. Choć szału nie ma. Czy to nie straszne, że nie potrafię się cieszyć jak dziecko?

Pozdrawiam

poniedziałek, 10 grudnia 2007

O tym, że coś się ze mną dzieje dziwnego...

Po trochu czuję się żałośnie, że siedzę sama w domu, ale przecież to tylko i wyłącznie moja wina. Wszak mogę wyjść, umówić się z kimś, kimkolwiek. A nawet sama poszukać sobie kogoś już po wyjściu, prawda? No więc tak naprawdę nie ma na co narzekać, nie?
Zawsze mogę spędzić wieczór z poezją:) O tak, wyobraźcie sobie, że podjęto próby zarażenia mnie kulturą wyższą. Zatem świece, poezja, muzyka fortepianowa i wino... I zapewne wpędzi mnie to w jeszcze większe użalanie się nad sobą. Więc nie wiem, czy jest sens. Może lepiej zabrać się za coś, co jest bardziej konstruktywne? Na przykład pracę magisterską? Ciężko mi, bo jakoś nie mogę się za nią zabrać, mam tylko coraz większą niechęć i coraz większe wyrzuty sumienia. I po prostu staram się nie myśleć o tym. To nie jest dobre podejście.
Myślę za to o wielu innych rzeczach. O własnych emocjach i uczuciach. I o moim akumulowaniu ich. Czasem jest tak, chyba tak jest, że one się kolapsują na pierwszym lepszym obiekcie, a to już jest mało śmieszne. I szczerze mówiąc, nie wiem, co ze sobą zrobić. Powtarzam sobie get a hold of yourself i opanuj się. I sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Przecież to tak naprawdę nic nie jest. A jednak. I od razu włącza się myślenie. Czasem nienawidzę myślenia. Mam taką smutną przypadłość, że muszę przemyśleć wszystko, ale to dosłownie wszystko. Każdą możliwą opcję, każdy jeden scenariusz, który może być dalszym ciągiem obecnej sytuacji. I zawsze, ale to zawsze jest ogromna większość z nich jest czarna jak noc. Zła i mroczna nawet:) No może przesadzam, ale naprawdę w niewielu na końcu jest happyend. Właściwie to chyba w żadnym. I ja naprawdę wierzę, że jestem optymistką? Sama nie wiem, jak to się dzieje.
Swoją drogą śmieszne, jak czasem emocje po prostu przeskakują. I nawet momentami można sobie wyobrazić, że to jednak naprawdę jest obustronne. A potem przychodzi zdrowy rozsądek i wali młotkiem w głowę. Nienawidzę mojego zdrowego rozsądku. Niejednokrotnie wydaje mi się, że byłabym o wiele szczęśliwsza, gdybym była głupsza. Śmieszne-nieśmieszne, ale prawdziwe niestety.
Choć generalnie przynajmniej wyszłam z tego doła z początku tygodnia. Jak było do przewidzenia wszystko się zjebało, bo na to nie ma bardziej subtelnego słowa. Zawsze jest tak, że wszystko sie musi w końcu spierdolić, jak powiada Mav. A ja nadal staram się wierzyć, że wszystko co się dzieje, w efekcie doprowadzi nas do czegoś dobrego. Nadal naiwnie i mimo wszystko się staram. Pieprzony idealizm.
Anyway - używam tego słowa za często ostatnio, więc na blogu też się musi pojawić - znalazłam ostatnio w moich obrazach dzieło J.W. Waterhouse'a. Nazywa się Magiczny Krąg. Wielce się zdziwiłam, skąd się tam wziął, bo nie pamiętam, żebym taki zapisywała. Jednakowoż jest i nawet w przybliżeniu wiem, jakim cudownym sposobem się tam znalazł. A mianowicie za sprawą Goldamsel, która kiedyś napisała notkę o Prerafaelitach. No i proszę oto jest. I piękny i poprawiający humor, i zupełnie niespodziewany. Zaiste to miłe. Zwłaszcza, że wiedźmowatość w sumie jet na topie ostatnio i może pora się tym zająć. Sama nie wiem. Przeprowadziłam małe przemeblowanie w pokoju. Może to coś pomoże. Chyba pora poczytać o Feng Shui albo coś?
Albo zabrać się za pracę magisterską.
Hopeless.

Pozdrawiam

poniedziałek, 3 grudnia 2007

O tym, że każdy dobry uczynek zostanie przykładnie ukarany...

Nie mam dzisiaj dobrego humoru. Naprawdę nie lubię poniedziałków. Pada deszcz, jest szaro, zimno, ponuro i wstrętnie. I starałam się od rana jakoś sobie poprawić ten humor - ale niestety. Nie wyszło. Szkoda...
Nie sądziłam, że tak bardzo mnie to dotknie, a jednak. Właściwie to nawet dziwne, bo nie powinno. A może nie tak bardzo. Nie jestem zła ani wkurzona, tylko jest mi przykro. I czuję się niedoceniona. I w ogóle nie zauważona. I taken for granted. I to nie dobrze.
Rozpłakałam się w pracy. Muszę coś ze sobą zrobić. Muszę, żeby się tak nie przejmować wszystkim, co mnie spotyka... Muszę być silna. I niezależna. I pewna siebie. Murek, pancerz. A nie bańka z pewności siebie.
A na razie jest mi źle. I nic nie poradzę na to... I nie będę nic z tym robić. Zamierzam wydać pieniądze. Coś sobie kupić, albo coś. Nie wiem, czy uda mi się poprawić humor... Bleh...

Nawet nie mam siły pozdrawiać.
I nie mam siły myśleć, że będzie dobrze...

piątek, 30 listopada 2007

O tym, że zima jest, a ja mam kaca...

Krótko będzie i mało treściwie. Jakiś taki smutek mnie ogarnął. Wczorajszy wieczór - wigilia andrzejkowa - był bardzo udany, a jednak wahadełko nie powiedziało mi tego, co chciałam usłyszeć. Powiedziało też o mnie parę rzeczy, które niekoniecznie chciałam usłyszeć. Ale generalnie jest jakoś tak, że mam smuta i chyba kaca.
Śnieg spadł. Weekend czeka mnie radosny i powinnam się cieszyć, a mam niemoc. Napadła mnie potrzeba drugiej połowy. Nawet moja pani ginekolog zaleca mi znalezienie sobie mężczyzny i rychłe zaciągnięcie go do łóżka. Do tego stopnia, że sugerowała mi zapisanie się na sympatię.pl. Trochę smutek w związku z tym. Bo skąd się bierze facetów? Może faktycznie powinnam się zapisać na sympatię?
Dramat i Rów Mariański. Ale pewnie mi przejdzie.

Pozdrawiam

środa, 28 listopada 2007

O tym, że przegapiłam urodziny bloga...

A wszystko dlatego, że przyjechała do mnie Marysia i jakoś tak wyszło, że mi wyleciało z głowy. Czy to straszne? Nie sądzę. Nie wydaje mi się. W końcu blog jest dla mnie, a nie ja dla bloga, prawda? Z całym szacunkiem dla wiernych i mniej wiernych czytelników. Tak to właśnie w życiu bywa, że jest się potrzebnym w momentach złych, ale w tych dobrych popada sie w zapomnienie. Jak to dobrze, że blog nie jest przyjacielem, tylko rzeczą nieożywioną. Prawda? No nie ważne.
Sama nie wiem, od czego zacząć. Niby lepiej od początku, ale czasem chyba bardziej opłaca się od końca. To tak jak ze Star Wars. Lepiej zacząć oglądać od Epizodu Pierwszego, czy od Czwartego? Zwłaszcza jak się jeszcze nie widziało ich i nie zna się szczegółów fabuły. A wiem, że są tacy ludzie na świecie. Naprawdę. I nie mam im tego za złe.
Zastanawiam się, a właściwie to wpadło mi to tylko do głowy dzisiaj, jak to jest z tą pewnością siebie. Bo niby właśnie mam jej dużo więcej niż miałam, a jednak nie jestem nadal osobą pewną siebie. Generalnie wystarczy tylko cień szansy, że coś może nie pójść tak, jak trzeba, albo chociaż wrażenie, że coś mogło tak pójść - i zaczynam panikować. Naprawdę panikować. To straszne, zwłaszcza jak popatrzę na to z dystansu. A umiem czasem na siebie spojrzeć z góry. I wcale mi sie nie podoba to co widzę. I nie wiem, co z tym zrobić. Zapewne pozostaje mi tylko czekanie, albowiem nie widzę innego rozwiązania. Z resztą powinnam się chyba cieszyć z postępów, które już poczyniłam, zamiast martwić się przyszłością, ale to właśnie ja jestem w swojej kwintesencji. Zawsze sobie potrafię znaleźć powód do zmartwienia.
Tym niemniej faktem jest, że poczyniłam wielkie kroki. Zapewne można nawet to zauważyć porównując moje notki bieżące z przeszłymi. Nie chce mi się tego robić. Pamiętników się nie czyta... Przynajmniej mnie wydaje się jeszcze na to za wcześnie. Potem zobaczymy. Swoją drogą dobrze byłoby zarchiwizować gdzieś tą całą pisaninę, zaprawdę powiadam Wam. Dla potomności:)
Zmieniłam się niewątpliwie w ciągu tego roku. Ale nie jestem dobra w podsumowaniach. Widzę tylko przed sobą jeszcze długą drogę, zanim osiągnę poczucie, że jestem taka, jakbym chciała być. A może tego nigdy się nie osiąga? Mam jeszcze wiele nauki przed sobą i mam tu na myśli naukę życia, a nie studia, choć to swoją drogą też mnie czeka. Faktem jednak jest, że człowiek uczy się przez całe życie. Chciałabym móc kiedyś powiedzieć, że osiągnęłam wszystko, czego pragnęłam. Mam nadzieję, że mi się uda. I Wam też w sumie tego życzę. Bo wydaje mi się to najważniejsze w życiu. Z drugiej strony - co robi człowiek, który osiągnął wszystko? Pozostaje tylko w spokoju czekać na śmierć. Nie wiem, czy korci mnie taka perspektywa. Chyba jeszcze jestem za młoda, żeby to zrozumieć. Tak mi się wydaje. Wszystko przede mną jeszcze. Taki pozytywny akcent.
Czekam na maila. Jestem pełna nadziei. I jakoś tak mi lepiej. Weekend jakoś mnie tak natchnął pozytywnie. Choć jestem zmęczona, to jednak - ostatnio prześladuje mnie uczucie, że nadchodzi coś dobrego. Nie wiem co, nie wiem z kim. Nie wiem, czy w ogóle, ale takie uczucie jest dobre. Mam napady myśli. Śmiesznie to brzmi, wiem. To takie myśli, właściwie bardziej uczucia. Coś jak nagłe wrażenie spadania, albo zimna. Nie umiem tego opisać. I nawet nie jestem do końca przekonana, czy wiąże się to z moim oczekiwaniem na maila... Czy wiąże się z czymkolwiek.
Spadł śnieg. Idzie zima. Idą Święta. Zbliża się magiczna data - 12 grudnia. Co będzie dalej - nie wiem. Pewnie coś dobrego, tak czy siak.
Zdałam sobie sprawę z tego właśnie teraz, kiedy wyartykułowałam to wszystko, co we mnie siedzi. Jest mi dobrze. Jest to jakiś rodzaj stabilizacji. Choć metastabilny. I z jakąś taką pogodą ducha patrzę w przyszłość. Niezależnie od tego, co przyniesie. Powoli zaczynam wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze. Naprawdę wierzyć. Nie wiem, czy nie zapeszam właśnie wszystkiego, ale mimo wszystko - tak jest.
Zupełnie nie tak wyszło, jak chciałam napisać. Ale jednak tak to jest, jak pozwala się słowom płynąć, zamiast je więzić. Nie jestem poetką. Jestem sobą. I pierwszy raz od dawna jest mi z tym dobrze. Albo akceptujesz mnie taką, jaka jestem, albo nie. Trudno.

Pozdrawiam

Edit. 27 listopada 2007, 20:13

Dlaczego moja siostra mnie wkurza? Dlaczego nie potrafię jej akceptować takiej, jaka jest? Czyż nie powinno się kochać własnej siostry?

Nowy lay. Przynajmniej nic nie miga i się nie rzuca w oczy. Nie jest źle. Jest nijako. Na razie inaczej nie będzie. Tak mi się podoba. Tak się teraz czuję. Tak to działa.

Pozdrawiam,
teneniel

środa, 21 listopada 2007

O tym, że wszystko wraca, a chwila perferkcji nigdy nie trwa długo...

Miałam naprawdę przecudny weekend. Dawno, zaprawdę powiadam Wam, dawno się tak dobrze się nie bawiłam. To było coś innego - odpoczynek i powrót do dawnych czasów, a jednak niezupełnie tak jak kiedyś. Nie chodzi mi o coś w stylu "powrotu do domu". To raczej kwestia odpowiedniej ilości czasu spędzonego w doborowym towarzystwie. Smutne, ale prawdziwe. Okazało się ile tak naprawdę osób pozostało w tamtych okolicach. Ile osób tan naprawdę warto odwiedzić. Bardzo to tajemnicze.
Zaliczyłam boską imprezę. Zaliczyłam cudny koncert. Generalnie wszystko do przodu. Choć nie obyło się bez zgrzytów. Choć w sumie każda wymówka jest dobra, żeby się nie spotkać.
Żałuję, że niektóre znajomości wygasają w taki sposób. Strasznie mi przykro, że coś co kiedyś nazywałam przyjaźnią ginie tak bez sensu. Gaśnie, a raczej zgasło już. Smutek. Rozumiem, że są pewne rzeczy, których nawet najlepszy przyjaciel nie potrafi pojąć. Ale przecież nie o to chodzi. Nie jest to powód, żeby się odcinać. Zawsze wydawało mi się, że jeśli się wszystko wytłumaczy, postawi sprawę jasno - to można osiągnąć zadziwiająco wiele. A jednak. Odległość robi swoje najwyraźniej. Wydaje mi się, że odczuwanie do mnie żalu jest nie na miejscu. Bo niby dlaczego ja mam się czuć winna, że wyjechałam? Przecież - znacie mnie już trochę. I tak mam wyrzuty sumienia. I nie potrzebuję uświadamiania mi, że opuściłam kogoś, dla kogo byłam jedynym przyjacielem...
Oczywiście to wszystko jest tylko nadinterpretacja faktów z mojej strony. Coś, co sobie uroiłam na podstawie jednej rozmowy i jednego smsa. No i ja też mam paranoję. I ciężko będzie mi się teraz odezwać. A wiem, że to ja muszę, bo ta druga strona się nie pokwapi. Ja wiem, że jest w ciężkiej sytuacji. A w sumie przyjaciele są od tego, żeby pomagać, prawda? Tylko że nic na siłę. Nie będę się pchać ze swoją pomocą tam, gdzie mnie nie chcą. O.
Tak właśnie wyglądam jak piszę zupełnie nie o tym, o czym miałam zamiar. Co więcej wzbudzam w sobie gniew na Bogu ducha winną osobę, żeby rozładować w jakiś sposób emocje, które obudzono we mnie wczoraj.
Czy wiecie, jak ciężko o tym pisać?
Fakt - wszystko kiedyś wraca. Tajemnicze jest to, jak mała rzecz może wiele zmienić w życiu. Sama nie wiem, jak się do tego zabrać. Jeden mail, kilka słów, a burzy w człowieku wszystko, co miał do tej pory poukładane. Śmieszne w sumie. Jakkolwiek smutne też.
A smutne dlatego, że jak zwykle w wyniku serii niefortunnych zdarzeń nie dane nam było, aby doszło do czegoś więcej. Obawiam się, że nasza znajomość pozostanie, tak jak do tej pory, znajomością typowo internetową. Los nie pozwala nam się spotkać. Czy to jakiś znak? Myślę, że tak - jestem zabobonna. Nie mogę się tylko zdecydować na to, czy to dobry czy zły znak:) Zobaczymy co się wykoci.
Choć tak naprawdę to wiem. Usłyszę, a raczej przeczytam znowu tą samą śpiewkę. Że nie, że to nie ma sensu, że nie zda egzaminu i tak dalej... A w ogóle to byłem pijany...
Po alkoholu ludzie piszą prawdę. I to mnie w sumie smuci. Bo wiem, że kiedyś, gdybyśmy sobie pozwolili - mogłoby być między nami coś pięknego, a tak - pozostaje tylko tęsknota za nieznanym.
Mail obudził we mnie uczucia, o których byłam pewna, że ich nie mam. Z których myślałam, że się wyleczyłam. Rozbudził na nowo nadzieję, choć wiem, że płonną. Jakkolwiek wiem, że w sytuacji jaka teraz jest - a jest jeszcze trudniej niż wtedy - ciężko byłoby utrzymać choć namiastkę czegoś więcej niż zwyczajna przyjaźń, to wiem, czuję, że chciałabym go zobaczyć. Choć raz spotkać się i zobaczyć, co będzie. Nawet jeśli miałaby to być jedna burzliwa noc:) Śmieszne-nieśmieszne, ale czuję, że warto by było.
Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Najśmieszniejsze jest to, że czuję się milion razy lepiej niż do tej pory, choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że moje mrzonki i tęsknoty nie doczekają się spełnienia. Że za miesiąc, może dwa, przejdzie mi. Ale teraz?
Jestem taką istotą, którą przepełniają emocję. Żyję emocjami. Jestem jak akumulator. Mam ogromny potencjał uczuciowy. I strasznie się z tym męczę. Nie wiem, czy to zdrowe, ale czuję się gorzej, kiedy nie jestem w stanie emocjonalnego zaangażowania. Jeśli mój potencjał nie uziemia się, nie kolapsuje na jakiejś osobie - jestem nieszczęśliwa. Zaobserwowałam to niedawno. O wiele lepiej się mam kiedy jestem dla odmiany beznadziejnie i bez wzajemności zakochana, niż wtedy, kiedy nie mam nikogo, o kim mogłabym myśleć i marzyć. Kiedy mam na kogo ukierunkować strumień emocji i pozwolić mu ze mnie odpłynąć. Nawet jeśli w efekcie jest to odpłynięcie w pustą przestrzeń.
I dlatego właśnie - mimo wszystko - czuję się lepiej.
Kto wie? A może jednak okaże się coś innego niż się spodziewam?
Każda decyzja, którą podejmujemy jest najlepsza. I w efekcie wszystko będzie dobrze. I naprawdę w to wierzę. Mówię Wam. Zobaczycie.

Pozdrawiam

poniedziałek, 12 listopada 2007

O tym, że ja się do tego nie nadaję...

Do czego? Do niczego. Do wszystkiego. Bo jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, wiecie przecież.
Generalnie frapującą rzeczą jest to, że nie każdy człowiek z nie każdym człowiekiem potrafi się dogadać. Dostrzegam jakiś błąd gramatyczny w poprzednim zdaniu, ale nie umiem go przeredagować, mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi. Przeredagować zdania, nie błędu. What I mean to say is that wczoraj dałam się wrobić strasznie, a właściwie to nie tyle wrobić co... sama nie wiem, jak to opisać. Chodzi o to, że nie miałam udanego wieczoru. Czasem tak jest, że nie masz z kimś wspólnych tematów i tyle. I taki wieczór w towarzystwie takich ludzi zwyczajnie męczy psychicznie. Z resztą łotewer. Sama jestem sobie winna. Generalnie mówienie tego, co się myśli wcale nie jest takie złe, tylko muszę się tego do końca nauczyć chyba. Bo w sumie... w sumie mogłam wcześniej się stamtąd zabrać, prawda?
Doszłam do wniosku, że jestem mentalną trzydziesto- a może nawet czterdziestolatką. Mam do wielu rzeczy podejście jak moja mama na przykład. Nie potrafię się wyluzować i bawić bezmyślnie. Nie potrafię rozmawiać o pietruszce. Nie potrafię pić bez sensu dla samej idei picia. I nie potrafię spędzać wieczorów tak, jak kiedyś. Kiedyś bowiem, na początku studiów taki wieczór był wymarzony niemalże, a teraz właściwie uważam go za stratę czasu. No może nie całkowitą, bo oczywiście wyciągnęłam sobie wnioski i jest to całkiem ciekawa lekcja na dalsze życie. Tym niemniej... Samo to, że już nie potrafię o czymś świadczy.
Wkroczyłam w następny etap życia, kiedy człowiek zajmuje się innymi rzeczami niż picie i palenie i imprezowanie... A ludzie z którymi byłam wczoraj - zwyczajnie nie. I tak naprawdę chyba to nas różniło. A może i coś więcej.
W końcu nigdy nie byłam osobą popularną, cool, fajną i w ogóle. Ludzie zaczynają mnie lubić, jeśli mnie poznają. Ale nie jestem taką osobą do poznania której wszyscy się palą. Przyzwyczaiłam się do tego. A wczoraj przecież siedziałam ze stereotypowym przedstawicielstwem "fajnych ludzi". Nie mówię, że oni nie mają ambicji, planów, że nie są inteligentni, wykształceni, mądrzy. Tylko to nie mój rodzaj ludzi i tyle.
Dziwne. Bo - już kiedyś o tym pisałam - zawsze wydawało mi się, że potrafię się dogadać z każdym, że jestem bardzo elastyczna pod tym względem. Ale kolejny raz okazuje się, że nie. Tym niemniej uważam to za dobry objaw, bo to znaczy, że zaczynam budować w końcu własną zdecydowaną osobowość i nie jestem już kameleonem, który wszędzie się wtopi.
I jakkolwiek jestem padnięta, zmęczona, zdezorientowana, zniechęcona, samotna i w dole głębokim jak Rów Mariański, to wiem, że będzie dobrze. Bo jest coraz lepiej. Prawda?

Pozdrawiam

poniedziałek, 5 listopada 2007

O tym, że w listopadzie opadają liście...

Czyli generalnie nie mam pomysłu na tytuł, bo w sumie jeszcze nie wiem, o czym mi wyjdzie ten wpis. Czy to straszne?
Forcastfox mówi, że jest przeważnie pochmurno... Piękny mamy w tym roku listopad. Zaraz po Wszystkich Świętych zaczęło się robić mokro i zimno. Złota polska jesień poszła w tak zwane pizdu. Ale w sumie przestało mi to przeszkadzać jakoś. Przyzwyczaiłam się. Weszłam w rutynę i jakoś to leci...
Generalnie niby nic, ale jednak coś. Mam dość marazmu. Pora zacząć robić coś innego niż umartwianie.
Owszem, mam nijakość, ale jakąś taką pozytywną. Może dlatego, że wyszłam z domu i jakoś się ruszyłam. Sama nie wiem. W ciągu weekendu odwiedziłam dwa razy Dworzec Centralny. Nie lubię tam chodzić. Zwłaszcza po zmroku. Jest tam nieprzyjemnie, szczególnie kiedy się robi zimno. Bezdomni, smród i tak dalej. A ja jakoś nie lubię żuli. Boję się ich. Poza tym atakują mnie gołębie. Tym niemniej obie wizyty były konieczne i wynikło z nich samo dobro. Zaliczyłam kilka dobrych uczynków przez ten weekend. Dobrze się z tym czuję, zaprawdę powiadam Wam. Niewątpliwie nie jest kłamstwem, że wyświadczamy ludziom przysługi, żeby się poczuć z tego powodu lepiej. Może nie zawsze jest to świadome, ale mimo to... Każdemu chyba się poprawia samopoczucie, kiedy sprawi komuś przyjemność, kiedy mu pomoże. A najlepiej, kiedy nie oczekuje wcale w zamian żadnej przysługi. Bardzo to tajemnicze, ale altruizm tak naprawdę chyba nie istnieje... Z resztą nie wiem.
Pogodziłam się z tym, co dotarło do mnie ostatnio i już mnie to tak nie przygnębia. Jestem w stanie napisać to bez łez stających w oczach. Nie mam domu... Domu w sensie home. Bo nie czuję sie już u rodziców jak w domu, to trudne do zdefiniowania uczucie. Bo dalej się panoszę i robię wszystko jak do tej pory, ale nie jestem... Nie jestem u siebie. A tu gdzie teraz mieszkam - czuję się bardzo dobrze, akceptacja, samodzielność, swoboda - ale mimo wszystko jestem tu tyko gościem, wynajmuję, to nie jest moje. Nie mam mojego domu. Chyba już o tym pisałam. Następnym razem poczuję się w domu, kiedy założę własną rodzinę. Niecierpliwie czekam na moment, kiedy będę mogła powiedzieć Jestem w domu... Dotarłam do domu... Znalazłam dom... Ale na to przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Nic to - jest ok.
Cały dowcip życia polega na tym, że nie da się zrobić backupa... Że wszystkie nasze decyzje są nieodwracalne. Ale przez to są najlepszymi, jakie mogliśmy podjąć. I nie ma co roztrząsać tego, co by było gdyby. I to dobre uczucie. Trzeba się nauczyć dostrzegać jasne strony życia. Doceniać te małe rzeczy. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudne to jest w codzienności. A jednak uczę się tego, bardzo powoli, ale się uczę. A marazm przechodzi. Bo nie da się cały czas trwać w dole. Z dołu jedyna droga prowadzi w górę. I to jest dobre.
Podjęłam postanowienie. Mianowicie - będę robić to, na co mam ochotę. To na co ja mam ochotę. Muszę przestać przejmować się tym, co ludzie pomyślą. Oczywiście w granicach rozsądku... Ale mimo wszystko. Trochę bezwzględności nigdy nikomu nie zaszkodziło.
Dziwne to jest, ale minął pierwszy listopada i jakoś podniosło mnie to na duchu. Choć pogoda taka jakaś smętna, pada, wieje i zimno jest. Niedługo ma spaść śnieg. Nie wiem, czy to dobrze.
A skoro już ten pierwszy listopada wypłynął... Nie obchodziłam Halloween... Nigdy tego nie robiłam chyba. Trick or treat!!! Doprawdy! Nie sądziłam natomiast, że będzie mi tak przykro z powodu braku możliwości odwiedzenia grobów moich bliskich. Naprawdę. Jednak w ramach wynagrodzenia, czy też odbicia sobie tego odwiedziłam Cmentarz Powązkowski i Cmentarz Bródnowski. Pierwszy listopada był piękny. Spadające liście i ostatnie podrygi złotej polskiej jesieni. Na cmentarzach zawsze powinno tak być. Cudowne jest to, że nie poczułam się przygnębiona tymi wizytami, raczej napełniły mnie chęcią życia. I pragnieniem by kiedyś na moim grobie też nieznani mi ludzie zapalali znicze. Nie z obowiązku tylko z pragnienia. Chciałabym być taką osobą, która coś znaczy. Piękne marzenie, nieprawdaż? Chyba każdy po trochu by tak chciał...
Na mojej twarzy gości pogodny uśmiech. Słucham nowej płyty Końca Świata. Wybieram się na koncert za dwa tygodnie. Znowu odwiedzę rodzinne strony. Będzie dobrze. Bo dlaczego miałoby nie być? Zobaczycie.

Pozdrawiam

czwartek, 25 października 2007

O tym, że nie mam siły...

I nic mi się nie chce. I generalnie marazm.
Odwiedziłam bibliotekę, mam trochę materiału, na którym mogę pracować w sensie magisterskim. W sobotę jadę do GOPu. Odwiedzę panią promotor, odwiedzę paru przyjaciół i znajomych. Zobaczę się z rodziną.
W piątek impreza firmowa, przeraża mnie ona i nie chce mi się na nią iść.
Nie napisałam nic konstruktywnego, mało robię. Jestem w pracy, albo śpię. Nie mam weny twórczej ani zapału do niczego.
Nie mam faceta i nie mam skąd go wziąć.
Marazm jesienny jak się patrzy. Nawet na blogu mi się pisać nie chce. Bo i o czym? Nic nowego. Same shit - different day... Tak powiedziałby Maverick.
I chociaż nie chcę popaść w pesymistyczny realizm, to jest mi coraz trudniej. Choć wszystko w sumie jest dobrze, to wciąż czegoś mi brak. Nie jest mi źle. Jest mi nijak. Ale wszystko będzie dobrze. Bo dlaczego nie. Przecież już jest dobrze, prawda? Przecież doskonale sobie daję radę. Chyba.

Będą lata tłuste i gorące
Ale też nieklejące sie wcale
Poprzecinane deszczem
Pozalepiane żalem

(...)

Będą dni pachnące wrzosem
Ale też noce nieprzespane wcale
Poprzerywane wrzaskiem
Pozaszywane niedopasowaniem*


Damy radę.

Pozdrawiam
--
*Damy radę - happysad

poniedziałek, 15 października 2007

O tym, że marazm mnie sieknął znowu...

Wiecie, jak to jest, jak czasami nie wiadomo, co się z człowiekiem dzieje? W takim sensie, że niby wszystko jest ok, że wszystko w porządku, a jednak...

Skwierczy serce, coś u góry
Wyrywa kości spod skóry,
A ta jedna myśl nerwowa
Rozszarpuje mnie bez słowa...
*

No i właśnie nie wiem, co się ze mną dzieje. Przez jakiś czas było mi tak dobrze. Wszystko jakoś się układało i w ogóle wręcz było zajebiście. A teraz, choć nic się nie zmieniło, nagle nie jest fajnie. Tylko mnie nosi. I nie wiem, co jest przyczyną.
Może pogoda. Jesień, zimno, chmury... Choć przecież dziś słońce świeciło i piękna pogoda wręcz - złota polska jesień. A jednak.
A może to jakieś dziwne rzeczy związane z fizjologią? Zawsze wszak można zwalić na hormony, szczególnie, jeśli człowiek leczy się ginekologiczne.
A może to jakiś emocjonalny problem, którego nie potrafię sobie uświadomić? A ponieważ właśnie nie potrafię, to mnie to męczy?
A może się oszukuję po prostu. Może sobie wmawiam pewne rzeczy, które nie są prawdziwe? Może tylko udaję przed sobą i przed światem, że w końcu posłuchałam rozsądku.
A może właśnie chodzi o to, że muszę żyć zdroworozsądkowo, zamiast żyć emocjonalnie. Że nie mogę pójść za głosem uczuć, bo to nic nie da. I rozsądek właśnie mówi mi, że to dobrze, że nie ma sensu słuchać serca, bo ta sprawa jest stracona. I ja w sumie się z nim zgadzam. Tylko serce nie sługa.
Trudno powiedzieć. Może to wszystko razem? Nie wiem.
Bo tak naprawdę to jest przecież całkiem fajnie. Jestem na V roku już obiema nogami. Dostałam zgodę na IOSa, także mogę się nie martwić specjalnie niczym. Wybieram się za swa tygodnie odwiedzić rodziców, przyjaciół, panią promotor i tak dalej. Mam motywację do pisania pracy. Weny nie mam, ale pewnie też się pojawi. Umówiłam się z przyjacielem na bardzo ciekawe spotkanie w ten weekend właśnie. Praca mnie satysfakcjonuje. Generalnie raczej do przodu. Weekend też z tych bardziej udanych był. Teatr i babskie pogaduchy. Dziwne zatem, że nie do końca czuję się dobrze, nie?
Żyję sobie zatem właśnie w tym dziwnym stanie.

I jeszcze jedna noc
I ten jeden dzień
I tak przez siedem zwykłych dni...
Niepewne chwile tak
Przez siedem zwykłych dni...
**

Nic to. Będzie dobrze i tak. Zobaczycie. Wszystko się wyjaśni i jakoś ułoży. I będzie ok. Bo dlaczego właściwie miałoby nie być, hm?

Pozdrawiam
--
* Koniec Świata - Kości Spod Skóry
** Koniec Świata - Siedem Zwykłych Dni

środa, 10 października 2007

O tym, że tak właśnie mija czas...

Szczerze mówiąc, właśnie zauważyłam, że minął tydzień od mojej ostatniej notki. A ja nawet przez chwilę nie miałam weny na napisanie czegokolwiek. Nie oznacza to, że zamierzam przestać pisać. Pisanie za dużo mi daje. Brak weny i ochoty na pisanie, wręcz zdziwienie wykazane upływem tego tygodnia oznacza, że albo nic się nie dzieje, albo nie mam czasu na pisanie, albo wygaduję się żywym ludziom i nie mam tak wielkiej potrzeby pisania. Sama nie wiem, co jest najtrafniejsze. Ale czy to naprawdę takie ważne?
Generalnie jeśli chodzi o przemyślenia, to naprawdę nie mam na nie czasu. Ale przecież tego chciałam, nie? Nie mieć czasu, żeby myśleć. W sumie to nie jest takie złe. Tylko że czasem przychodzi taki moment, że nagle się ma czas na myślenie i wtedy człowieka atakują wszystkie problemy i niepokoje na raz.
Pogodziłam się z tym, ze wyprowadziłam się z domu. Że tak już całkiem i na zawsze. To bardzo trudna rzecz do uświadomienia, wierzcie mi. Zajęło mi to przecież ponad dwa miesiące. I zapewne jeszcze nie do końca sobie zdaję z tego sprawę. Jednocześnie uświadomiłam sobie, że przede mną życie w niepewności. Bo całe poczucie bezpieczeństwa, jakie daje dom rodzinny, właśnie zniknęło. Następne spotkam, kiedy założę własny dom.
Toteż mam nowe cele w życiu. Właściwie to miałam je już dawno, ale teraz jakoś bardzo się zbliżyły. A raczej zbliżyła się konieczność ich realizacji. Ale to dobrze.
Po pierwsze.
Skończyć studia w wyznaczonym terminie. Łącznie z obroną pracy magisterskiej. I pójść na anglistykę.
Po drugie.
Osiągnąć komfort finansowy.
Po trzecie.
Znaleźć własne mieszkanie/dom.
Zauważcie, że w planach tych nie ma mężczyzny. A to dlatego, że takich rzeczy się nie planuje.
Teraz muszę się tylko zmobilizować jeszcze. I wszystko będzie dobrze.
Bo jestem dorosłą, dojrzałą, piękną, inteligentną, atrakcyjną kobietą sukcesu.

Pozdrawiam.

środa, 3 października 2007

O tym, że w życiu są zmiany, albo ich nie ma...

No i już jest październik. Semestr się zaczyna. A mnie nie ma na uczelni. Byłam sobie w Sosnowcu u rodziców. Odwiedziłam panią promotor. Zajrzałam na uczelnię. Spotkałam się z paroma przyjaciółmi. Z paroma się nie spotkałam. Tajemnicze to wszystko.
Powiem Wam, że nie niepokoję się wcale tym całym zamieszaniem związanym z moją uczelnią, z IOSem z zaliczaniem semestru, z pisaniem pracy i tak dalej. I to mnie trochę martwi, bo zawsze się przejmowałam takimi rzeczami. Może teraz na przykład nie mam siły, albo coś. Nie wiem. Ale czy to straszne? Może i jest straszne, bo wnioskować by można, że mi nie zależy wcale na tej uczelni. Nawiasem mówiąc - nie zależy mi. To jest coś, co chcę zrobić, bo głupio nie skończyć studiów, jak już się tyle włożyło w to czasu i energii. Ale z drugiej strony nigdy mnie to przesadnie nie pociągało i Bogiem a prawdą wcale nie chce mi się kończyć głupich Finansów i Bankowości Międzynarodowych czy wahtever.
W ogóle nie targają mną żadne emocje. To trochę dziwne, bo zwykle targają. Może moja anemia niedobarwliwa tak się objawia. A może po prostu mi się nie chce. Nie wiem.
Generalnie jest zwyczajnie. Bez wzlotów i upadków. To chyba dobrze. Daję sobie radę jakoś. Jest mi dobrze. Nie nudzę się. Pracuję. Mam jakąś satysfakcję z życia. A cała reszta chyba przychodzi z czasem, nie? Tak mi się wydaje. Choć z drugiej strony - nie można przez całe życie czekać, prawda? Trzeba coś robić. A ja generalnie na razie nie mam siły, żeby coś robić. Zapisałam się na basen. Nawet na aerobik w basenie. Może sobie schudnę jeszcze trochę, albo coś. Choć moje zwyczaje żywieniowe chyba nie sprzyjają temu. Sama nie wiem.
Patrząc przed siebie nie widzę dalszej części mojego życia. Pamiętacie, jaki sobie wyznaczyłam cel trochę ponad rok temu? Chyba. Chodziło o wyprowadzenie się z domu i znalezienie pracy. I co teraz? Nastąpiła wielka zmiana w moim życiu, teraz pora na okres stabilizacji. Takim moment, kiedy właśnie nie ma zmian. I muszę przyznać, że - mimo iż jak każdy człowiek nie lubię zmian - nudzę się. Fajnie by było, jakby coś się zaczęło dziać. Wiem, że pożałuję tych słów, kiedy rzeczywiście zacznie. Ale...
Nie wiem, zobaczymy. Na razie poczekam:) Bo co innego mi pozostaje? Jestem otwarta na propozycje. W tym matrymonialne :)

Pozdrawiam

sobota, 22 września 2007

O tym, że praca wyczerpuje...

Truizm? Zapewne. Jestem... Hm... Nie tyle przemęczona, co wyeksploatowana. O, wykorzystuje całe moje siły. Tudzież objawia się moja anemia. Nie chodzi o to, że nic mi się nie chce i mam depresję, czy cokolwiek, co miałam kiedyś. Raczej wracam do domu styrana i budzę się styrana. A może dzisiaj po prostu jestem styrana? Nie wiem. Może senna? Ostatnio zapominam rzeczy. Pora oprócz żelaza zacząć jeść magnez. Będę wtedy włączać dzwonki przechodząc przez bramki na lotniskach i w innych takich miejscach:)
Ale powiem szczerze, że to nie jest tak, że nie robię innych rzeczy oprócz pracy. Bo robię. Więc generalnie chyba wszystko jest w porządku.
Na razie po prostu ta praca absorbuje całą moją uwagę i to chyba dobrze. Wiem, że to notka o niczym, ale nie chciałabym, żeby z blogiem stało się coś złego.
Generalnie cieszę się, bo Marysia wraca już niedługo i się zobaczymy. I będę mogła załatwić w szkole jakieś rzeczy, bo się wybieram do Katowic. I wszystko się jakoś wyjaśni. No i należy dodać, że niedługo pierwsza wypłata:)
Jest dobrze.

Pozdrawiam.

czwartek, 13 września 2007

O tym, że słuzba zdrowia czasem nie służy zdrowiu...

Mam nową płytę happysadu (tak - z premedytacja pisane małą literą, bo tak trzeba). Generalnie jestem zadziwiona, że nie wszystkie piosenki są o miłości:) Niektóre są jeszcze o polityce:) Podoba mi się ta płyta. Choć inna jest od poprzednich. Zdecydowanie nabiera uroku w miarę słuchania. I jak zwykle piosenki pasują. Nie wiem, jak happysad to robi, ale na każdy nastrój, na każdą sytuację życiową jest coś, co można znaleźć właśnie w ich repertuarze. To naprawdę tajemnicze. Poza tym... Co mnie jeszcze bardziej zdziwiło - tym razem piosenki happysadu są bardziej happy niż sad. I bardzo mi się to podoba.
Nie wiem, jak to o mnie świadczy, że słucham takich rzeczy. Na koncercie, na którym byłam ponad rok temu, zdecydowanie zawyżałam średnią wieku... Wychodzi na to, że zespół ma odbiorców głównie pośród gimnazjalistów i licealistów. Nie wiem, co o tym myśleć? Że jestem hmm... niedojrzała emocjonalnie? Nie sądzę. A może to raczej o młodzieży dzisiejszej należy myśleć? A może ja się po prostu potrafię dopatrzeć drugiego dna, przekazu, w ich tekstach. A młodzież bierze je dosłownie? Nie wiem, nie chcę się nad tym zastanawiać. Pozostańmy przy tym, że lubię ich i podoba mi się to, co tworzą. I tyle.
Ale nie o tym miało być dzisiaj. To tylko taka dygresja wywołana moimi głośnikami (dzięki, Mav!). Bo w sumie słucham tej płyty w kółko... I nawet nie bardzo mogę coś przytoczyć, bo musiałabym pół płyty zacytować. Tu macie texty. Wszystkie. W wolnej chwili zachęcam do lektury. Ale nie zmuszam też nikogo, bo w sumie nie mam do tego prawa, prawda?

A teraz do rzeczy. A rzecz ma być o tym, że mam anemię. Wiecie, jak to jest, jak się człowiek przez całe życie unika służby zdrowia jak ognia. Tez starałam się to robić do tej pory, bo jakoś im bardziej idę do lekarza tym bardziej czuję się chora. No chyba, że idę prywatnie. Nawiasem mówiąc - pozdrowienia dla mojej pani ginekolog, choć wiem, że tego nie czyta.
Otóż w ramach badań profilaktycznych do pracy musiałam sobie zrobić morfologię krwi. Pierwszy raz od mniej więcej stu lat. No i dowiedziałam się, że mam strasznie niski poziom żelaza we krwi i anemię jakąś tam... Generalnie umieram.
Sratatata... No ja wiem, że to dobrze, że się dowiedziałam o tym i mogę sobie jakoś zacząć się leczyć. Ale kurde - w związku z tym wydanie zaświadczenia o zdolności do pracy opóźniło się o 2 dni. A ile straciłam nerwów to moje. Co więcej musiałam jeszcze raz oddać krew do badania, a wiecie, żę to nie jest przyjemne. Nienawidzę, jak mnie kłują. Nie wiem, czy ktoś w ogóle lubi.
No ale w sumie wszystko się dobrze ułożyło. Bo może z mojej anemii się wyleczę skutecznie jako że wcześnie wykryta jest. Jak również sprawdziłam, czy mi się dobrze pracuje w Fiskarsie. A dobrze mi się pracuje. I generalnie wszystko jest ok.
Nawet router działa:) Znaczy jest net!
Czy to straszne, że nie przejęłam się tym, że jestem chora? Może powinnam się bardziej przejąć? Ostatnio doszłam do wniosku, że na dużą większość rzeczy tak reaguję. Że ani mnie to ziębi ani mnie to parzy i w sumie to mam w głębokim poważaniu. Przynajmniej dopóki nie wpływa na moje bieżące sprawy. W sensie, że nie psuje mi tego, co teraz robię i czym się zajmuję i na czym mi zależy.
Cytując happysad dla odmiany - utwór Czarownicy Pies:

A ja to wszystko mam gdzieś
póki to jakoś mnie nie dotyka
póki nie połyka mnie
póki na skórze mej nie rozkłada się


No i nie wiem, czy to straszne, czy nie. Czy może to jest właśnie to, o czym mówiono mi, że mam się tego nauczyć. Bo jak tak, to znaczy, że całkiem nieźle mi idzie.
Nic to. Jeszcze chciałam tutaj oddać sprawiedliwość pielęgniarce, która dwa razu pobierała mi krew. Zrobiła to naprawdę fachowo i w ogóle była bardzo miła, rozmawiała ze mną, żebym nie straciła przytomności w naprawdę mnie ujęła.
No i tyle mam do przekazania dzisiaj. Mam dobry humor mimo wszytko. I, kochanie, damy radę!

sobota, 8 września 2007

O tym, że kochanie gorsze niż więzienie...

Bo z więzienia wyjść można, a z kochania to nie... A przynajmniej tak mówią. Ja co prawda w to nie wierzę, ale fajnie wygląda w tytule notki, prawda?Konkretnie to zespół Hambawenah tak śpiewa, żeby nie było, że nie podaję źródła. Taka polska wstawka do ich wersji utworu Johnny I Hardy Knew You. Nawiasem mówiąc polecam, jest piękna. Ale to nie na temat tak naprawdę.
Bo dziś ma być o innej piosence.
Ma być o tej. Generalnie ja wiem, że to piosenka Queenu jest. Ja wiem, że w tej wersji są pomieszane słowa. Ja wiem, że Freddie to śpiewał lepiej. Ale co z tego, jeśli mnie akurat dzisiaj to pasuje bardziej. Tutaj możecie sobie przeczytać tekst taki, jaki wykonuje Anne Hathaway i porównać z tekstem oryginalnym. Jak chce Wam się. Bo mnie nie chodzi dzisiaj o różnice czy podobieństwa, nawet nie o covery, czy adaptacje. Chodzi mi o wymowę. Nie o pronunciation ale o meaning.
Wiecie, jakie to tak naprawdę jest głupie. Znajdźcie mi kogoś do kochania - to głupie hasło. Ręka do góry, kto wie, dlaczego. Otóż dlatego, że - przynajmniej według mnie - kochanie, miłość właściwie, to powinna być odwzajemniona. Wołanie o to, żeby się zakochać jest jedną z głupszych rzeczy, jakie można zrobić. Bo co z tego, że chcesz się kim opiekować, chcesz go kochać i tak dalej, jak on (lub ona) nie jest zainteresowany(a) absolutnie Twoim afektem, twoją chęcią opieki i tak dalej. Hmm? Tylko się męczysz. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Wiecie. Kiedyś, kiedy zobaczyłam spadającą gwiazdę pomyślałam sobie życzenie. Pierwsze co przyszło mi do głowy. Chciałabym się zakochać... Tak właśnie pomyślałam. I oczywiście, że się zakochałam - pierwsza wielka miłość w moim piętnastoletnim wówczas życiu. Szkoda, że nie wpadłam na to, żeby poprosić też o wzajemność. Także be carefull what You wish for. I dlatego nie podoba mi się wymowa tej piosenki. I tyle. O. Ale piosenkę lubię, podobnie jak cały film, który jest z tych bardziej uroczych.
A teraz do rzeczy przyjemniejszych.
Dostałam pracę. Okres próbny na 3 miesiące. Jestem niesamowicie szczęśliwa. Choć tak naprawdę nie dociera do mnie to jeszcze do końca. Nie wiem, kiedy dotrze. W sumie się czasem zastanawiam. Bo nie zdaję sobie sprawy z tego, jak wiele zmian zaszło w moim życiu ostatnio. A wielkie to zmiany są. Marysia napisała mi, że jestem już dorosła. Czy to straszne? Nie wiem. Na razie mi dobrze z tym, wiecie. Zobaczymy, co będzie potem. Ale myślę, że wszystko będzie dobrze. Bo dlaczego miałoby być źle. jak dotąd wszystko się układa jak najlepiej.
Ja wiem, że teoria głosi, że wszystko się pierdoli w najmniej odpowiednim momencie. Ale na razie ten moment nie nadszedł. A może już minął, a teoria go przegapiła i nie zdążyło się spierdolić? I dlatego zamierzam się cieszyć. Odzyskałam humor. Wszystko będzie dobrze!

Pozdrawiam

poniedziałek, 3 września 2007

O tym, że bywa tak, że człowiek się oszukuje...

Jak zwykle nie chciało mi się wstawać w nocy, żeby napisać notkę, a zapewne byłaby bardzo dramatyczna. Niechciejstwo jest jedną z plag dzisiejszych czasów. Choć z drugiej strony może to i dobrze, bo nie mogłam usnąć i strasznie głupie myśli przychodziły mi do głowy. Może niekoniecznie trzeba się nimi dzielić z całym światem, a przynajmniej z zainteresowaną jego częścią. A może właśnie trzeba? Nie wiem.
Nigdy nie byłam dobra w mówieniu rzeczy prosto z mostu. Uwielbiam używać eufemizmów i niedopowiedzeń. Przynajmniej w towarzystwie, które je zrozumie. Nie wydaje Wam się to dziwne, że piszę to ja - która podobno, a przynajmniej tak mówi - nie cierpi niedopowiedzianych sytuacji?
Dostrzegam w sobie coraz więcej sprzeczności. Zawsze myślałam, że nie oszukuję się tak naprawdę, a okazuje się, że nie zdaję sobie sprawy z wielu rzeczy, które dzieją się dookoła mnie i z wielu rzeczy, które robię. A jako osoba rozsądna, za którą się uważam, powinnam je widzieć. I powinnam uświadamiać sobie przyczyny takich a nie innych moich zachowań. Co prawda coraz częściej mi to wychodzi. Ale kiedyś byłam tak strasznie pewna, że siebie znam... A okazuje się, że nie do końca. A przecież żeby siebie zaakceptować i pokochać (tak jak każdego chyba z resztą), to trzeba się poznać. Czy nie?
Wychodzi na to, że naprawdę się boję. Poczucie bezpieczeństwa jest dla mnie bardzo, ale to bardzo ważne. I to nie tylko na zasadzie, że nie zostanę napadnięta, że będę miała co jeść, gdzie spać i w co się ubrać. Ale też poczucie, że nikt nie skrzywdzi mnie... z braku lepszego słowa - emocjonalnie. Wzory związków, jakie otrzymałam sprawiają, że wiem, jak bardzo ludzie będący razem mogą się krzywdzić. I pewnie dlatego jakoś niekoniecznie spieszno mi do związku. Przynajmniej świadomie. Bo moja podświadomość i mój instynkt woła rozpaczliwie o męskie towarzystwo. Ale z drugiej strony...
Dostrzegam u siebie taką prawidłowość. Zawsze, ale to zawsze angażuję się emocjonalnie bez wzajemności. A moje uczucie wręcz rozkwita, kiedy już jestem pewna, że nic z tego nie będzie. I wtedy mogę sobie spokojnie być zakochana i cierpieć sobie. To taki bardzo bezpieczny układ. Zwłaszcza że mam tendencję do użalania się nad sobą, a nieszczęśliwa miłość jest ku temu doskonałym powodem, czyż nie? To smutne sobie coś takiego uświadomić. Są takie momenty, że sobą gardzę. No ale cóż. Czasem trzeba.
Przyjaciele mówią mi - wyjdź do ludzi, przestań być szarą myszą. Skąd masz wziąć tych wszystkich nowych znajomych, z którymi podzielisz się swoim sukcesem, z których wybierzesz sobie tego jedynego, jak siedzisz w domu? Wczoraj wręcz rozbiła mnie kompletnie wypowiedź na temat tego, jak wiele mam do zaoferowania. Chciałabym umieć tak w siebie wierzyć, jak inni wierzą we mnie. Zastanawiam się, czym sobie na to zasłużyłam.
Gadanie to jedno, a rzeczywistość to drugie. Ja mogę mówić, że wszystko będzie dobrze. Mogę przekonywać wszystkich, jak wysoką samoocenę posiadam. Jaka jestem zajebista, mądra, sprytna, piękna, genialna i tak dalej. Tylko że to jest tak samo jak z moim optymizmem. Tryskam nim na prawo i lewo, wołam wręcz, że wszystko będzie dobrze. Ale tak naprawdę wiem, że wcale nie musi tak być, a nawet, że prawdopodobnie wcale nie będzie. Bo rzeczywistość bardzo brutalnie weryfikuje nasze podejście do świata, ideały, nadzieje, marzenia i oczekiwania. Czy oszukuję samą siebie, czy to tylko forma obrony, forma afirmacji, wishful thinking?
Staram się. Będę się starać. Wyjdę z mojego worka po ziemniakach. Może znajdę jakiś po cemencie:) Tak naprawdę, to ja się ciągle staram, tylko czasem brakuje tego entuzjazmu. Ale mimo wszystko będzie dobrze. I naprawdę muszę w to uwierzyć. Choć czasem niewiele na to wskazuje. Ja po prostu chcę w to wierzyć.
Niedługo mam rozmowę o pracę. Musi się udać. Bo inaczej - mogę stracić ostatnią resztkę wiary w dobro tego świata. I dlatego wierzę, że się uda. Chyba jestem na najlepszej drodze do zmian w moim życiu. A kiedy przestanę szukać faceta - to pewnie i facet się znajdzie. Wtedy kiedy już będę zmieniona nie do poznania. Piękna, elegancka, inteligentna, bystra, dowcipna, pewna siebie i świadoma swojej wartości i swojego sukcesu. Tylko czy człowiek naprawdę potrafi się zmienić? Czy to jest mimo wszystko oszukiwanie siebie?

Pozdrawiam

piątek, 31 sierpnia 2007

O tym, że przynajmniej mam PMS...

Jak człowiek jest samotny, to cieszą go małe rzeczy, albo nie cieszy go nic. Ostatnio zarzucono mi, że nie wiem, co to jest samotność i nie zrozumiem tego, ponieważ nigdy jej nie przeżyłam. I obym nie przeżyła, powiedziano mi. Być może nie przeżyłam tak wiele, jak osoba, od której to usłyszałam. Pewnie tak jest. Ale wydaje mi się, że są różne rodzaje samotności. Ta sama osoba poinformowała mnie, że wszyscy żyjemy samotni wśród ludzi. Czy nie wydaje Wam się to sprzeczne? Mnie trochę tak. Wydaje mi się, że są różne rodzaje samotności. Tym niemniej człowiek i tak zawsze najgłębiej przeżywa własną. Teoretycznie nie jestem samotna, ale... Jedzenie posiłków w pojedynkę jest smutne. Nie lubię bardzo tego robić. Czasem wydaje mi się, że gdyby nie czysty fizjologiczny głód, to nie jadłabym sama. Może w ogóle bym nie jadła...
Generalnie moje dzisiejsze narzekanie składamy na karb zespołu napięcia przedmiesiączkowego i nie bierzemy go do siebie. W sumie tak sobie myślę, że cykl menstruacyjny jest uniwersalną wymówką niezależnie od jego etapu. Jest mi źle, bo jestem przed/po/w trakcie okresu albo przed/po/w trakcie połowy cyklu. Jem dużo niezdrowych rzeczy, bo - jak wcześniej. Jestem zła, bo... Sami rozumiecie, prawda? Ale z drugiej strony nieczęsto używam tego argumentu. Hormony są głupie.
W takich chwilach jak ta, kiedy w sumie powinno się spodziewać przynajmniej odrobiny zainteresowania od przyjaciół, ja jakoś go nie otrzymuję. Zapewne jest to wynikiem tego, że nie mówię o tym, że mi źle. A wiecie dlaczego? Bo nie chcę przeszkadzać, narzucać się i wpierdalać komuś w coś, co właśnie robi, albo nie psuć mu humoru, tudzież wszystko na raz. Bo takie cierpienie w samotności z poczuciem, że nikt mnie nie kocha, jest przeżyciem sprawiającym mi w pewnym sensie masochistyczną przyjemność. Pisałam kiedyś o tym już. Jest mi tak źle i taka jestem biedna i tak nikt mnie nie kocha i tak się nad sobą użalam i to jest takie żałosne, że tak się użalam - i tak dalej, pamiętacie? Zagłębianie się we własnego doła. Bo doskonale wiem, że jak teraz wyjdę z pokoju i powiem, że mi źle i trzeba się mną zająć, to ktoś się mną zajmie.
Tylko że ja nadal nie umiem mówić o moich uczuciach. To ludzie uczynili ten temat takim trudnym, powiedziano mi ostatnio. Jednak, jak przeczytałam niedawno gdzieś, porywanie się z motyką na słońce niewiele daje, a kijem się Wisły nie zawróci. Dlatego ja sama nie zmienię światopoglądu całego świata;/ Choć z drugiej strony teoretycznie kropla drąży skałę, zatem jeśli wszyscy, którzy myślą tak jak ja, tak jak ja nic nie robią, to nic dziwnego, że sytuacja się nie zmienia. I błędne koło się zamyka.
W takich chwilach jak ta po prostu przestaję wierzyć w mój optymizm. Zaczyna mi się wydawać, że wszystko to sobie wmawiam i oszukuję się, żeby nie wpaść w depresję. Ale zapewne niedługo mi przejdzie.
Generalnie przecież nie jest tak źle, wiecie? Szefowa powiedziała mi dziś, że nadaję się do pracy w banku. To bardzo miłe z jej strony. Zrobiłam pierogi, które wyszły doskonale chyba pierwszy raz w moim życiu. No i mam gdzie mieszkać, co jeść, mam przyjaciół... Mam też debet na koncie.
Kurde, jest mi źle i doskonale wiem, dlaczego jest mi źle. I kurde zostałam wystawiona do wiatru dzisiaj, jak na złość, przez człowieka, który nie ma pojęcia o tym, że mi źle... Że mnie w ogóle może być źle. Bo przecież to zawsze ja jestem ta od pocieszania, prawda. Zatem mam niegłębione pokłady optymizmu, dobrej woli i pomysłów na rozwiązanie wszelkich możliwych i niemożliwych problemów.
Czasem trudno jest być dobrym człowiekiem.
Tylko kot przychodzi się czasem przytulić.

It's good
isn't it grand?
isn't it great?
isn't it swell?
isn't it fun?
isn't it, nowadays?

There's men everywhere
jazz everywhere
booze everywhere
life everywhere
joy everywhere, nowadays.

You can like the life you're livin',
You can live the life you like.
You can even marry Harry
But mess around with Ike.
And that's good, isn't it?
Grand, isn't it?
Great, isn't it?
Swell, isn't it?
Fun, isn't it?
But nothing stays...
*

Od jakiegoś czasu męczy mnie ta piosenka. Dziś wydaje się dziwnie na czasie. Bo czyż nie jest bosko? Przynajmniej PMS mam, a to dobra wiadomość wbrew pozorom... Nie wszyscy mogą się tak cieszyć. Ale przecież będzie dobrze, nie?

Pozdrawiam
--
* Chicago The Musical - Nowadays

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

O tym, że czasem wszystko się kończy...

Tudzież, że coś się kończy, coś się zaczyna, jak pisał Sapkowski. Wczoraj zabrałam resztę swoich rzeczy z domu. Czy dziwnie się z tym czuję? No nieco... To jest jednak coś, co nie do końca jeszcze do mnie dotarło. Śmieszne w sumie. Sama nie wiem, co o tym myśleć. Z resztą jestem zmęczona.
Nie podoba mi się też stan mojego konta, ale nie rozmawiajmy o finansach, bo to w prostej niemal linii prowadzi do rozmowy o szkole, a to nie jest dobry temat, z tego prostego względu, że nie mam głowy do tego dziś, ani nawet wcale.
Przeżywam etap zwany niewiadomo - tak pisane łącznie - i sama nie wiem, co się ze mną dzieje i co będzie dalej. Ale jakoś przyjmuję to ze spokojem. Coś w rodzaju podejścia na zasadzie, że sama nie wiem, co mnie czeka, więc się nie boję. Jakbym wiedziała, to mogłabym się denerwować, bo wiedziałabym, czego się boję. Czy to straszne? Chyba nie.
Przywiozłam sobie z domu krzesło, przywiozłam właściwie cały wystrój pokoju. Bardzo mi z tym dobrze, a lepiej będzie jeszcze, jak już sobie wszystko do końca poukładam, bo na razie, to jakoś muszę poczekać, aż powysychają rzeczy mi. Może jutro. Wszystko wskazuje na to, że będę miała jutro dobry poniedziałek, hahah... W sensie, że zaczęty pozytywnie i z weną i w ogóle ambitny z pracą i tak dalej. Albo i nie. Ale myślę, że tak...
Teraz jestem zmęczona, bo miałam pracowity weekend. A raczej szybki. W sumie przejechałyśmy strasznie dużo kilometrów i zrobiłyśmy kilka nagłych zmian planów. Lubię robić spontanicznie pewne rzeczy... To bardzo miła rzecz jest. Tylko teraz jestem przemęczona i mam natłok myśli i wrażeń. Przez to wszystko w ogóle nie poczułam, że tak naprawdę permanentnie i na stałe wyprowadziłam się z domu.
Trochę mi smutno, jak o tym myślę, bo jednak miny moich rodziców nie były... No nie wiem, widać było, że będzie im mnie brakowało. To dziwne. Wiem, że mimo wszystko będę tęsknić za domem. Choć tu, gdzie jestem jest mi naprawdę bardzo dobrze.
Ale... Pora ruszać dalej w życie z podniesioną głową i wiarą, że wszystko będzie dobrze. A wiecie, że kłamstwo powtarzane odpowiednią ilość razy staje się prawdą? W tej sytuacji odpowiedź na pytanie Czy to straszne? brzmi Tak. Ale należy być pozytywnej myśli, bo przecież szanse jedna na milion spełniają się w dziewięciu na dziesięć przypadków:)
Pozytywnie, a co...

Pozdrawiam

wtorek, 21 sierpnia 2007

O tym, że oksymoronem na dziś jest "dobry poniedziałek"...

Wcale nie będzie to wersja ocenzurowana...
Powiem Wam szczerze, że tak naprawdę, to wszystko w sumie bardzo dobrze się układa, ale są takie momenty, takie malutkie szczególiki, które po prostu są tak niesamowicie denerwujące, że naprawdę bardzo trudno się z nimi pogodzić. A najśmieszniejsze jest to, że tak w gruncie rzeczy, to sama się na to wszystko pisałam, nie do końca zdając sobie sprawę z konsekwencji...
Teraz to nie wiem, czy mam sobie pluć w brodę, czy mam się śmiać, czy mam płakać, czy walić głową w ścianę, a może po prostu...
Kiedyś kupię nóż i powyrzynam wszystkich w koło...*
Lub zaleję się po chamsku, w uczcie ślepców wezmę udział i jak pijak dam się zamknąć w pierwszej lepszej budzie...**

Ech, jak mnie to irytuje... A może to zwyczajny PMS? Choć chyba jeszcze na niego nieco za wcześnie jest, tak mi się wydaje. Nie ważne.
Generalnie... Może ja za bardzo narzekam? Przecież wielu ludzi dałoby bardzo wiele, żeby odbywać praktyki w takim trybie, jak ja właśnie to robię. Tylko, że mnie trochę jednak przeszkadza, że tak naprawdę to nic nie robię tam i pojawiam się tylko na kilka godzin. I nic się nie uczę i czytam sobie Pratchetta, albo się nudzę. Przecież to miły sposób odbywania praktyk. A pracownicy tej placówki są bardzo przyjaźni... Ale ja spodziewałam się przynajmniej jakichś prostych odmóżdżających zadań, a nie totalnego nieróbstwa i bycia ignorowaną. Kurcze, to nie jest tak, że oni nie są dla mnie mili... Oni po prostu nie mają dla mnie czasu. Jeśli nasze warunki nie spełniają Państwa oczekiwań, prosimy obniżyć oczekiwania. Czy to nie działa właśnie tak? Ktoś mógłby powiedzieć, że nie powinnam była spodziewać się niczego innego, ale mimo wszystko... Kurcze, nie irytowałoby to Was? Bo mnie mimo wszystko irytuje. Bo mam wrażenie, że tracę czas. Mogłabym przecież iść do normalnej pracy, gdzie nie dość, że coś bym robiła, to jeszcze by mi za to płacili, prawda... I czułabym się przez to podwójnie lepiej. A tak... Bezczynność... Denerwujące, bo takie praktyki absorbują pół dnia i nic nie wnoszą i nic nie zmieniają. Choć nie powiem, że momentami nie są wygodne, także nie narzekam tak całkowicie. Bo nie wypada.
Po drugie... Właśnie dowiedziałam się, że zabieg, o który staram się od hmm... Października zeszłego roku dobędzie się najprawdopodobniej dopiero w roku przyszłym. Tu należałby wstawić kilka linijek przekleństw i wyzwisk, ale nie chce mi się nawet wyzywać...
Poważnie zastanawiam się, czy nie zrezygnować z tego całego zabiegu, czy nie pierdolnąć tym wszystkim i olać system. Chciałam dobrze, naprawdę chciałam. Pomyślałam, co mi szkodzi, przecież to tylko na lepsze mi wyjdzie, jeśli to zrobię, ale... Do jasnej cholery! Czy warto tyle nerwów poświęcić temu, żeby mieć dobre oczy? Tyle nerwów i 6000 PLNów. Jak na jeden zabieg mam czekać półtora roku, to trzy zabiegi... Będę miała proste oczy już w wieku 30 lat... Czy warto? Przy czym nie wykluczone jest, że prawdopodobnie za ten czas będzie można to zrobić szybciej, łatwiej, przyjemniej i taniej. Bardzo mnie pani wkurzyła, zaprawdę powiadam Wam... Jeszcze mnie rzuca.
Poniedziałek, jak w mordę strzelił... I jeszcze mi się przypomniało milion rzeczy, o które miałam się spytać w sprawie komputera... Tak, wychodzi na to, że jestem komputerowym debilem i nie umiem nic zrobić, jak wymaga to jakiejkolwiek wiedzy przewyższającej funkcje dwuklika i entera. I w ogóle zajebiście mi się tydzień zaczął, prawda. I pewnie będzie padać po południu, żebym przypadkiem nie poszła na rower i nie odzyskała humoru, prawda...
Ale mimo to należy optymistą być. Poprzeglądam sobie oferty pracy, może znajdę coś ciekawego, co mi poprawi nastrój... A może pójdę na zakupy i kupię coś dobrego na obiad? Generalnie motto dalej obowiązuje i należy wierzyć, że wszystko będzie dobrze, bo dlaczego ma być inaczej, jak może być dobrze, nie?

Pozdrawiam
--
* Ja do Ciebie - happysad
** Epitafium dla Sowizdrzała - Jacek Kaczmarski

piątek, 17 sierpnia 2007

O tym, że wszystko mnie wkurwia... (notka pijana)

Tak, miałam kiedyś ambitny plan, żeby tu nie przeklinać i nie pisać bzdur i pisać poprawną polszczyzną. Ale z drugiej strony, kogo to obchodzi... I tak naprawdę do I give a damn, who reads it? To naprawdę nie jest mój problem, tylko czytającego, prawda? A teraz do rzeczy, o tym, co mnie wkurza...
W sumie należy przyznać z całą szczerością, że jestem pijana i chwała i sława firefoxowi za poprawianie ortografii... szkoda, że jeszcze sensu nie poprawia..
Generalnie jest mi smutno, bo nikt mnie nie chce i nikt mnie nie kocha. I mam jakiś zły timing... Chyba. Pamiętacie Kołysankę dla Nieznajomej i inne takie rzeczy? No więc, proszę mnie ukochać. Bo jest mi źle i upiłam się na smutno. Dlaczego jest już za późno...? Tak strasznie mi z tym źle, wiecie.. Ale teraz już czuję, że jest po ptokach... Szkoda. Naprawdę szkoda.
Nie wykluczam oczywiście, że się mylę, ale... Tak naprawdę to mam nadzieję, że się mylę... Sama nie wiem, ale jest mi źle, może mi się udziela ogólny klimat.
Proszę mnie kochać :)

Pozdrawiam

Edit: Generalnie to właśnie są efekty tego, że mam komputer w pokoju i mogę sobie pisać w nocy notki... Ciekawe, jak to wpłynie na jakość tego bloga? Przewiduję więcej takich rzeczy... To pewnie będzie jeszcze bardzej pokazywać, jaka naprawdę jestem... Rozpoczynamy rozdział pod tytułem "Magda - cała prawda o niej".
Buźka!
17 sierpnia 2007, 12:00

wtorek, 14 sierpnia 2007

O tym, że wszystko jest dziwne...

Nie wiem, czy już nie pisałam takiej notki, ale co tam. Generalnie wszystko jest dziwne, wiecie? I trudno mi to tak naprawdę opisać. Na przykład właśnie piszę do Was z komputera stojącego w moim pokoju w Warszawie. Komputer został uruchomiony przy wspólnym wysiłku chłopaków, a ja nie wiem, jak mam im dziękować, jak mam się odwdzięczyć. Oraz nie trafiam w prawy ALT:) Ale myślę, że uda mi się przestawić niedługo.
Ile pierwszych kroków można zrobić i jak bardzo niesubtelnym trzeba być. I dlaczego to wszystko jest takie ciężkie i dlaczego ja jestem taka głupia i nie potrafię się trzymać tego, co raz powiedziałam. Teraz tego żałuję...
Niewiadomo.
I tyle na dziś, bo nie chcę napisać za dużo. Ale generalnie to się cieszymy i wszystko będzie dobrze, bo przecież jak może być inaczej?

Pozdrawiam

środa, 8 sierpnia 2007

O tym, że wyprowadzanie się z domu wcale nie jest takie proste...

Nie wiem, od czego zacząć, wiecie. Generalnie podjęłam decyzję i dotrzymałam danej sobie obietnicy. Przynajmniej jak na razie. Nie zamierzam wracać do domu. Chciałabym, żeby moi rodzice się z tym pogodzili... Mój tata nie przyjmuje do wiadomości takiej opcji. To w sumie straszne. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że mnie teraz nie ma w domu... Więc przepadł ostatni łącznik... Kurcze - nie tak. Na pewno nie ostatni. Ale generalnie widzę, teraz coraz bardziej widzę, że w momencie, kiedy w domu nie ma już mnie i mojej siostry, rodzice przestają się starać. Starać się rozmawiać, żyć razem, a nie obok siebie. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. A myślałam, że właśnie będzie odwrotnie - druga młodość, kiedy dzieci nie ma już w domu... Liczyłam na to, że tak będzie. Chciałam, żeby tak było.
Bo niezależnie od tego, czy jestem tu, czy jestem w Irlandii, czy w domu... Niezależnie od tego, będę zawsze się przejmować nimi. Staram się z tego wyciągnąć jakąś prawdę ogólną. Ale nie wiem, czy to jest dobry pomysł, żeby rozbierać na podmiot i orzeczenie moją rodzinę właśnie tu. Zastanawiam się, czy lepszym rozwiązaniem nie jest próba porozmawiania z nimi. Jednak jest to - zdaje się - dość utrudnione przez odległość jaka nas dzieli. Wszak to nie jest rozmowa na telefon, prawda?
A może to nawet nie jest dobry pomysł, żeby się wpieprzać w ich życie? W sumie...
Czytałam ostatnio książkę Hellingera o ustawieniach rodzinnych i o tym, jak można sie uwikłać, albo raczej jak bardzo można być uwikłanym w sytuację swojej rodziny, nawet nie będąc tego świadomym. Hellinger mówi, że to co się dzieje pomiędzy rodzicami nie powinno wpływać na dzieci. Także czasem wydaje mi się, że nie do końca powinnam wiedzieć to wszystko, co wiem o związku moich... Ale teraz to na to już chyba za późno. Szkoda tylko, że nie potrafię się odciąć od tego i nie starać się dowiadywać, jak im idzie i co tam u nich... I nie przejmować sie tym, co słyszę. Kocham moich rodziców i wiem, że oni kochają mnie. Ale nie chciałabym popełnić ich błędów. Z tego zapewne wynika moja związkofobia i nieumiejętność bycia w związku i cały ten chory system, który stosuję wobec facetów. Jak myślicie, dlaczego nie mam faceta? Nawiasem mówiąc chyba najwyższa pora przejść na termin mężczyzna, prawda?
Sprawy damsko-męskie są trudne i bez obciążenia z jakim ja się borykam. Znając moje szczęście, to człowiek, którego pokocham też będzie miał jakąś przypałową przeszłość... Ale może właśnie się to uzupełni? Bo przecież powinno... Na tym polega miłość, że się uzupełnia, prawda?
Ale póki co to - wszystko jedno niewiadomo... W sytuacji, w jakiej sie znajduję, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać. No to se jeszcze poczekam, nie? Ale czekam i jestem pełna nadziei...
Miałam szukać rzeczy do pracy magisterskiej, a siedzę i piszę notkę. Czy to straszne? Trzymajcie kciuki za to, żeby mi się chciało tak, jak mi się nie chce... Bo nie chce mi się, ale i tak jestem pełna optymizmu i wierzę, że wszystko będzie dobrze. Bo będzie - tak czy siak:) Jestem pełna pozytywnych fluidów i chciałabym je rozprzestrzenić jak najszerzej, także przejmujcie je, przejmujcie i wierzcie razem ze mną, że wszystko będzie dobrze. To chyba będzie moje nowe motto.
Wszystko będzie dobrze!

Pozdrawiam

piątek, 3 sierpnia 2007

O tym, że nic nie jest typowe...

Mam coraz większe problemy z wymyślaniem tytułów dla notek. To głupie. Może powinnam zacząć je numerować? Ale wtedy to będzie takie typowe... Hehe...
Generalnie napisałam wczoraj piękną notkę o obchodach rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, o romantycznych spacerach po Starówce o zmierzchu i o tym, że czekam na Faceta przez duże FA - i oczywiście notka się skasowała, bo przecież byłoby nie ważne, prawda? Wkurzyło mnie to nieco, ale nie szkodzi. Już mi lepiej.
Zaczynam się aklimatyzować w Stolicy, rozbijam się tramwajami, autobusami i metrem po całym mieście i jest mi dobrze. Ciekawa jestem, kiedy do mnie dotrze, że już nie wrócę do domu.
Czekam na taki moment, kiedy na hasło dom pomyślę o tym miejscu, a nie o domu rodziców. Wiem, że nie można za szybko tego spodziewać, ale nie mogę się doczekać tego. Bo wczoraj właśnie doszłam do wniosku, że Warszawa da się lubić i pewnie przyjdzie taki czas, że pokocham to miasto, bo w sumie czemu nie? Pomimo korków i wielkich brzydkich budynków, Warszawa ma swój urok, jest tu inaczej niż tam, gdzie do tej pory mieszkałam. Ale czy to straszne? A może dom zawsze zostaje domem. Bo na przykład w moich snach jeśli są o szkole, to scenerią zawsze jest moja podstawówka, nawet jeśli ludzie są z liceum, albo uczelni. Więc pierwszy dom pewnie też na zawsze nim zostanie. Choć pora na zmiany.
Dziś w mojej empetrójce zabrzmiało Ch-ch-ch-changes ze ścieżki dźwiękowej od Shreka 2. Piosenka idealna do okoliczności. Z resztą sami sobie zobaczcie, jak chcecie. A zaraz po tej piosence, w ramach ciągu dalszego Shrekowej ścieżki dźwiękowej usłyszałam:

Gotta make a move to a
town that's right for me
Town to keep me movin'
Keep me gvoovin' with some energy.


No i co Wy na to...? W dalszej części można się dowiedzieć, że wciąż tylko gadam o przeniesieniu się, a tak naprawdę nic nie robię i że najwyższa pora się zabrać za to. No, czyż to nie jest nietypowe, że takie rzeczy się zdarzają? Czy to tylko zbieg okoliczności, że ładowałam ta empetrójkę przed wyjazdem na Mazury i ani razu nie zabrzmiały te słowa aż do dziś? Szczerze przyznam, że jestem beznadziejnie zabobonna, ale przecież widać, że to dobry znak jest, prawda?
I dlatego nadal jestem pozytywnie nastawiona i wierzę, że wszystko będzie dobrze. Bo będzie.
Przy okazji... Od poniedziałku zaczynam praktyki. Czy to nie boskie? Już od poniedziałku będę miała na co narzekać ;]
Generalnie jesteśmy szczęśliwi.

Pozdrawiam

sobota, 28 lipca 2007

O tym, że ciekawym uczuciem jest być w domu...

Wzięłam sobie długą gorącą kąpiel... Z bąbelkami i z książką... Tylko wina brak, ale moi rodzice jakoś się nie zaopatrują w takie produkty, a sama jakoś oszczędzam ostatnio pieniądze. Poza tym nie wpadajmy w całkowite burżujstwo już, dobrze:) Słucham właśnie Brothers In Arms Dire Straits. Rozmarzyłam się trochę.
Ciekawe, prawda? Zwłaszcza, że plan generalnie jest taki, że wynoszę się stąd czym prędzej. Być może to ostatni moment, kiedy mogę sobie pochodzić nago po domu? Kto wie...
Teraz wszystko się zmieni, ale podjęłam sobie decyzję i o wiele lepiej się czuję, niż przed jej podjęciem. Bo teraz mam cel, do którego dążę. I wiem, że jakoś będzie, że się ułoży i że w efekcie wszystko będzie dobrze, choć jeszcze nie wiem w jaki sposób.
Poza tym odczuwam, jak bardzo moja rodzina się o mnie martwi, mimo wszystko. Bo przecież nie okazuje się wylatującemu z gniazda pisklęciu lęku przed tym, że jednak może nie rozwinąć skrzydełek, tylko rozpieprzyć się o ziemię, prawda? Ale to widać. I jakkolwiek mnie to wkurza, to oprócz tego mnie rozczula. A może w odwrotnej kolejności? W każdym razie troszczą się. To miłe. Choć z drugiej strony zastanawiam się, czy moja Mama naprawdę jedzie ze mną do Warszawy, żeby się zabawić, czy na kontrolę... Wolę wierzyć, że jedzie w celach towarzyskich. Zwłaszcza ze względu na moich Szanownych Gospodarzy.
A ja? A ja najchętniej od razu przeniosłabym się na stałe, ale muszę zachować przynajmniej pozory pozorów. Jeśli się uda, z wielką radością zostanę w Stolicy. Ale po pierwsze - nie zapeszać, a po drugie - nie palić mostów. A po trzecie - nie straszyć niepotrzebnie rodziców. Prawda?
Zastanawiam się, co spakować. Najchętniej zabrałabym wszystko. Wszystko, co decyduje o tym, że mój pokój jest moim pokojem. Wszystkie ważne dla mnie rzeczy, które w gruncie rzeczy nie są tak naprawdę potrzebne. Ale nie mogę. Bo a) nie dam rady wszystkiego unieść; b) chyba moi rodzice mogliby coś zauważyć. Będzie dobrze. Na razie zabieram zegar. Pokój bez zegara się nie liczy. Nie wiem, czemu.
I tak nie wiem, jak się z tym wszystkim zabiorę. Ale wiecie co? Pomyślę o tym jutro :D
Wniosek? Jest mi w domu bardzo dobrze, ale warunkiem koniecznym jest perspektywa rychłego wyjazdu. Bardzo kocham mój dom i zawsze będzie dla mnie domem. Ale... Najwyższa pora.
Będzie dobrze, zobaczycie :)

Pozdrawiam

piątek, 27 lipca 2007

O tym, że wróciłam...

Generalnie jestem wrócona i w sumie było fajnie. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co napisać, bo w sumie wiele się działo, ale nic takiego. Przynajmniej na Mazurach. Rutyna, wiecie. Nic ciekawego. Co nie zmienia faktu, że bardzo się z tego cieszę. Bo chyba wolę, żeby się nic nie działo, niż żeby się miało dziać wiele złych rzeczy, prawda? Obyło sie bez wypadków, przypadków, przypałów i innych takich. Raczej jestem z siebie dumna, bo w sumie widzę, że coraz lepiej sobie radzę, a moja dziewczynka zdała, więc wszystko dobrze się skończyło.
A teraz jestem w Warszawie. Co prawda jadę do domu jeszcze dziś, ale wracam w sobotę już na cały miesiąc. I wtedy sie dopiero zacznie. Nie powiem, żebym się tym nie denerwowała. Właściwie to dość mnie to niepokoi, bo nie mieszkałam jeszcze tak długo poza domem. Choć prawdopodobnie po tym miesiącu nie będzie mi się chciało już wracać. Przychodzi taka pora, że należy się z domu wynieść dla dobra siebie i reszty rodziny. Tak mi się wydaje i tak w sumie mówią wszyscy dookoła. Więc coś w tym chyba jest.
Trochę smutna sprawa jest z tym, że muszę napisać pracę magisterską. Moja pani promotor po przeczytaniu dość pobieżnym moich wypocin stwierdziła, że to jest do poprawy, a w ogóle to mam za mało literatury, a poza tym, to za szczegółowo. Sama nie wiem, jak się do tego zabrać i przeraża mnie wizja wzięcia IOeSa, bo nie wiem, czy sobie poradzę z pisaniem tej pracy, jak mnie nie będzie nikt motywował. Ponadto nie mam pojęcia, jakie są warunki i generalnie nic nie wiadomo. Trudno, nie. Zajmę się tym kiedy indziej. Scarlet O'Hara była mądrą kobietą :)
I jeszcze się boję kwasów. Ale mówią mi, że mam się tym nie przejmować, będę się starać, zobaczymy, jak mi pójdzie. Wierzę w moja silna wolę. Poza tym mam taka obawę, że... Hm... Jakby to sformułować? Chodzi o to, żeby nie pomylić się w ocenie sytuacji. W ocenie tego, co jest fizjologią, a co jest uczuciem i jakie to uczucie. I wydaje mi się, że zasada, że lepszy wróbel w garści nie do końca się sprawdza w sprawach sercowych. A Wam jak się wydaje? Nic to. Piszę enigmatycznie jak cholera, ale chyba jeszcze nie ma sensu wdawać się w szczegóły :)
Jak się pisze - szczegóły, czy strzeguły?
Napisz "detale".*
<<>>

Znacie mnie już trochę i wiecie, że lubię się martwić na zapas. Dlatego wszystko, co piszę o takich rzeczach należy brać przez pół, bo jeszcze z milion lat mnie, zanim sytuacja rozwinie się do tego stopnia, że będzie można się nią naprawdę przejmować. A póki co jest fajnie i należy się tym cieszyć. Wszystko będzie dobrze, a wiara czyni cuda.
Pozytywne wibracje. A co!

Pozdrawiam
--
* A. Sapkowski - Saga o Wiedźminie. Chrzest ognia bodaj.

sobota, 23 czerwca 2007

O tym, że wyjeżdżam...

Generalnie nie mam za wiele czasu, więc będzie krótko i na temat. Jadę na Mazury. Na miesiąc. Potem będę mieć praktyki w Stolicy. Na pewno coś napiszę po Mazurach, choć warto liczyć na to, że nie będzie mi to potrzebne, bo będę zadowolona:)
Dziś jestem skacowana i w ogóle nic mi się nie chce, ale chyba się cieszę, że jadę. Będzie dobrze, będzie. Ja to wiem.
Odezwę się pod koniec lipca.

Pozdrawiam

piątek, 15 czerwca 2007

O tym, że nie mogę się zebrać...

Tragedia jest, powiem Wam. Mam do poniedziałku oddać książkę. W związku z tym muszę do poniedziałku napisać ten fragment pracy, do którego jest mi ta książka potrzebna. Nawiasem mówiąc - co za chamstwo, pożyczyć studentowi książkę na tydzień. Jeszcze jak jest taka pogoda, że wszystkiego się chce, tylko nie siedzieć przed kompem i pisać. Słońce świeci w monitor i nie można się skupić wcale.
Generalnie strasznie mi się nie chce i naprawdę nie mogę się zebrać. Napisałam jedną stronę i nie mogę przebrnąć dalej. A robię już któreś podejście z rzędu. Szkoda, bo w sumie to nie jest wbrew pozorom takie pracochłonne. Parę dni i jest. Tylko trzeba mieć dobry moment. A w mojej głowie naprawdę jest wszystko tylko nie rozliczenia międzybankowe, NBP i KIR. Bleh...
Mazury, tak przede wszystkim Mazury.
I jeszcze jedna rzecz. W sumie to nawet mnie to wkurza, że mi się śnią takie rzeczy, bo dokładnie wiem, dlaczego mi się śnią, a mimo wszystko nie mogę nic na to poradzić. I włącza mi się myśl, że może mimo wszystko to coś więcej, choć wiem, że to na pewno nie jest nic więcej. Ale się śni. Czyżbym była niewyżyta? Być może, to nawet prawdopodobne, wszak apetyt rośnie w miarę jedzenia. A skojarzenia i wnioski są logiczne, wręcz najprostsze. Wszystko ma ręce i nogi. Wszystko rozumiem, jestem świadoma mojej podświadomości, ale kurde, nie mogę jej wyłączyć. To naprawdę rozprasza.
A powinnam pisać. Muszę pisać i chcę pisać. I będę pisać, tylko nie wiem, z jakim efektem. Bo strasznie mi się nie chce.
Wniosek, że to nie są najszczęśliwsze studia, jakie mogłam wybrać, jakkolwiek słuszny, nic nie zmienia, bo teraz to już naprawdę szkoda byłoby tym rzucić i zająć się innymi rzeczami. Szkoda, że nie można czegoś takiego zrobić. A raczej szkoda, że ja nie mogę, bo nie pozwala mi na to moje wspaniałe poczucie obowiązku na spółkę z rozsądkiem. Czuję, że kiedyś bardzo źle wyjdę na słuchaniu tych dwóch elementów mojej osobowości. Choć na razie nie było tak źle.
Nic to. Skupmy się na teraźniejszości. Podążajmy wyznaczoną ścieżką do z góry założonego celu. Bo lepiej tak, niż na ślepo przez życie, prawda?
Wszystko będzie dobrze, tylko się zebrać. Dobrze, że siostra wyjechała na jakiś czas, to przynajmniej mam unlimited computer access.
Trzymajcie kciuki, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce. Kotarbiński jednak mądry był.... Heh... Trzeba było studiować filozofię...

Pozdrawiam

Edit (16/06/2007; 16:40): Kurde, nie chce mi się dodawać nowej notki tylko po to, żeby napisać, że dalej nie mogę się zebrać. Wyobraźcie sobie, że moja prędkość pisania jest zastraszająca. W ciągu półtorej godziny napisałam prawie całą stronę. To jest jakaś katastrofa... Tak strasznie mi się nie chce, że robię wszystko, żeby robić coś innego. Niech mnie ktoś solidnie kopnie, bo od 15 minut wpatruję się w jedną stronę książki i zastanawiam się, co przepisać z niej... I mam problemy z parafrazowaniem, co mi się wcześniej nie zdarzało... Może do pracy naprawdę należy się zabierać po pijaku? Szkoda, że wypiłam wczoraj całe to wino.
No staram się, staram...
Wysyłam w świat wezwanie o pozytywne fluidy! Bo inaczej chyba będzie ciężko.

Pozdrawiam jeszcze raz.

wtorek, 12 czerwca 2007

O tym, że student wart jest niewiele, ale zawsze znajdzie się ktoś przyjaźnie nastawiony do człowieka...

Ręka do góry, kto lubi poniedziałki! Ja jakoś nie przepadam. Zwłaszcza, że przeważnie mam cały tydzień taki, jak poniedziałek. Robi mi się słabo na tą myśl, ale twardym trzeba być, a nie miękkim, prawda?
Zauważyłam, że ludzka psychika jest tragicznie prosta. Ktoś cię uraził/wkurzył/skrzywdził? Nie możesz się na nim odegrać, bo jest lepszy/większy/ważniejszy od Ciebie? Odegraj się na słabszym. Otóż na końcu tego łańcuszka znajduje się student. Wykładowcy też nie lubią poniedziałków. Dlaczego więc nie zrobić piekiełka studentom? No właśnie, dlaczego nie? Szkoda tylko, że student już nie ma nikogo pod sobą. Chyba że akurat praktykuje w Urzędzie Skarbowym, wtedy mszczą się na petentach... I koło się zamyka, bo pewnie wśród petentów też trafia się jakiś wykładowca;)
Generalnie wkurza mnie to, bo nie czuję się jak człowiek, tylko jak śmieć, który można zdeptać i wmieść pod dywan. Bo przecież student nic nie zrobi wykładowcy. Na uczelniach wszak obowiązują dwie zasady, jak pewnie doskonale wiecie.
1. Wykładowca ma zawsze rację.
2. Jeśli wykładowca nie ma racji - patrz 1.
Smutne ale prawdziwe. I jeszcze wmawiają, że coś mówili, jak mówili coś kompletnie przeciwnego... Ech, życie. Każdego żal, prawda? Trudno, pogodziłam się z tym już, choć ostatnio miałam nadzieję, że na czwartym roku traktują człowieka jak człowieka, ale jednak nie - zostałam skutecznie sprowadzona na ziemię.
Ale z drugiej strony poniedziałek nie taki zły. Okazało się bowiem, że czasem ktoś o mnie myśli. To naprawdę bardzo miłe. Co prawda jak zwykle martwię się na zapas... Tym niemniej czuję się połechtana... I trochę mi głupio, bo dawno się nie odzywałam do Michała. Ale teraz jest czas żeby odnawiać znajomości, więc w sumie dobrze się złożyło.
Ale z drugiej strony powiedzcie, czy dzieją się takie rzeczy, że dzwoni obcy numer i mówi: Szukamy właśnie nowych pracowników, może by pani przyszła na spotkanie informacyjne? Bo pani kolega mówił, że by się pani nadała. I to jeszcze z Waszej branży. Takie rzeczy się nie dzieją. Jestem w wielkim szoku.
W szoku, przez który przebija się myśl, że jak mnie być może zatrudnią, to być może nie będę musiała odrabiać praktyk, wobec czego być może nie będę miała powody, by wyjechać do Stolicy na miesiąc. A to już smutne jest. Naprawdę smutne :|
Jestem zmęczona. Dziś rozpłakałam się bez powodu. Dalej mnie nosi. Chyba jednak zwalę to na pogodę. Wkurzają mnie te krążące burze. Chodzą tak blisko, że wyłączam komputer na wszelki wypadek, co nie jest specjalnie pomocne przy pisaniu pracy magisterskiej.
O, jeszcze mi się przypomniała pani z biblioteki, która powiedziała: Ta książka nie jest pani potrzebna. Ta książka jest stara, sprzed ustawy. Nie dam pani tej książki. Typowe. Bibliotekarki nigdy mnie nie lubiły, ale żeby aż tak? Co prawda dała mi w końcu tę książkę, ale mimo wszystko...
Nie wiem sama... W sumie załatwiłam wszystko, co miałam dzisiaj załatwić. To chyba jednak nie jest tak źle. Tylko, że zabrało mi to więcej czasu i nerwów, niż się spodziewałam. Ale chyba jednak dobrze, bo nie mam czasu myśleć o sobie. Ani o tym, co się dzieje w moim najbliższym otoczeniu.
Od czasu do czasu myślę o seksie... Ale cóż, z braku laku pozostają mi tylko myśli... Skupmy się na razie na pracy. Do roboty.
Ten poniedziałek w sumie mógł być gorszy, prawda?

Pozdrawiam

piątek, 8 czerwca 2007

O tym, że nie wiem, co się ze mną dzieje...

Generalnie od dwóch dni mnie nosi i nie wiem dlaczego. W sumie można by zwalić na pogodę, wszak zbiera się na burzę i zbiera, i jakoś bez efektu. Ale z drugiej strony chyba nie jestem aż taką meteopatką. Bardziej jestem psychopatką. Z resztą sama nie wiem.
Wiele się dzieje. Zwyczajne rzeczy, sesja i tak dalej. Trochę mnie czas goni i tym bardziej irytuje mnie to, że nie mogę się do niczego zabrać. I to nie jest tak, że mi się nie chce. Tylko jakaś adrenalina, albo coś. Nazwałabym to anxiety. Nawiasem mówiąc, znakiem czasu jest to, że nie znam słowa w ojczystym języku na określenie własnego stanu, a w obcym języku nie mam z tym żadnego problemu.
Słucham Kaczmarskiego. Odpowiada mi, gdy mam taki nastrój.
Wyindywidualizowałam się spośród rozentuzjazmowanego tłumu dzisiaj. Powiedziałam, że nie pojadę do Zawoi. Choć jest dzień wolny i ładna pogoda. Wytłumaczyłam się chęcią nauki w spokoju. Niekoniecznie udało mi się zrealizować to założenie. Tak naprawdę chodziło o tą udrękę, którą musiałabym przeżyć. Ja naprawdę kocham moją rodzinę, naprawdę. Ale jakoś ostatnio bardzo mi przeszkadzają te małe, właściwie nieznaczące konflikty. Wbijanie malutkich szpileczek. I potem nagłe wybuchy z powodu właśnie tych nieznaczących szpileczek. Dojrzałam do wyniesienia się z domu, zaprawdę powiadam Wam. Zdecydowanie. Powiem więcej, podjęłam już tą decyzję. Co prawda czeka mnie jeszcze rok. Muszę się obronić najpierw. Ale świadomość podjęcia tej decyzji jakoś mnie trzyma w pionie i nakręca do działania. Tak mi się przynajmniej wydaje.
A jednocześnie czuję się powstrzymywana przez rzeczy niezależne od mojej woli. Nie jestem w stanie dokładnie określić, co się dzieje. To chyba jest znowu ten sam objaw. W momencie, kiedy nie jestem w stanie nic zrobić, kiedy pozostaje tylko czekanie, zaczynam się denerwować. Po prostu lubię jasne sytuacje. A teraz mam niejasną sytuację. Chodzi oczywiście o pracę magisterską. Tak naprawdę zabrałam się za nią, ale brakuje mi literatury, kocham moją bibliotekę akademicką. Najciekawsza książka jest w Rybniku. A inna w katedrze rachunkowości... Tak naprawdę wkurza mnie to, że jest wolne i nie mogę nic załatwić. I przez to siedzę i nic nie robię, a w sumie mogłabym się wszak uczyć czegoś innego, prawda? Wkurza mnie to, że pójdę do promotorki i powiem: Nie mam nic dla pani, przykro mi. A kiedy pani ma następne konsultacje? I w ogóle to jak się pisze przypisy?
Goni mnie czas. 22 czerwca wyjeżdżam. Naprawdę się cieszę, że wyjeżdżam. Wierzę, że będzie dobrze. Prawdopodobnie to nasz ostatni rodzinny wyjazd, chciałabym, żeby się obyło bez zwykłych konfliktów.
No i martwię się, jak zwykle na zapas, praktykami. Bo przecież ja naprawdę nie jestem super wyszkolona jeśli chodzi o bankowość, choć zapewne będę robić w banku kawę i kserokopie. Wszak tak bywa. A wiecie, czym się martwię? Tym, w czym będę chodzić do tego banku. I ile mam zabrać rzeczy. I ile mnie wyniesie pobyt miesięczny w Stolicy. I w ogóle, jak ja się zabiorę i jak się urządzę, i kiedy będą mieli mnie dosyć.
Ale jestem na tym etapie życia, że nareszcie odkryłam przed sobą jakiś cel, co więcej, wyznaczyłam sobie kolejne etapy do jego osiągnięcia i dążę sobie. Posiadanie celu naprawdę pomaga w życiu. Nie wiem, czy mądrym celem jest wyniesienie się z domu... Ale zawsze można to sparafrazować jako przeprowadzkę do Warszawy, prawda? Ale dzięki temu przestało mnie martwić, że nie kupiłam sobie łóżka, że moje okna się nie domykają, że mam beznadziejne meble. Bo przyjdzie taki czas, że będę już na swoim i wtedy dopiero będę się mogła tak naprawdę tym przejmować, prawda?
A póki co jest dobrze, jest dobrze, jest... I zabieram się do nauki. Promotorka będzie mi musiała wybaczyć:) W ogóle przecież nie ma co się martwić uczelnią. Zawsze jest wrzesień...

Pozdrawiam

wtorek, 5 czerwca 2007

O tym, że wiele się dzieje, ale się cieszę...

Generalnie chyba doszłam do konsensusu z moim wewnętrznym ja, a także z szablonem. Tak jak jest, chyba zostanie. Najwyraźniej taki jest właśnie mój nastrój. Wszak obiecywałam, że wystrój się zmieni razem z nastrojem. Wniosek jest taki, że mój nastrój ostatnio bywał zmienny. Ale ponieważ to, na co czekałam, nareszcie nadeszło, mogę spokojnie przejść do dalszego ciągu mojego życia.
Wczoraj nie mogłam zasnąć. Leżałam bardzo długo i myślałam o wszystkim. O tym, że praktyki muszę odrobić, o tym, że pewnie uczynię to w Stolicy. O tym, że zaliczyć sesję muszę, a miałam dzisiaj egzamin i prezentację. O tym, że powinnam do 22 czerwca oddać pierwszy rozdział pracy magisterskiej, której dopiero mam plan planu. O tym, że 22 czerwca jadę na Mazury, a także na obóz. I o tym, jak to będzie, jak już zamieszkam w Warszawie. I o tym, jak to będzie, jak zamieszkam u Oli i Krzysia. I jak będzie dalej się układać moja znajomość z Przemkiem... Śmieszne. Wiele myśli chodzi po głowie. I jeszcze myślałam o wielu innych rzeczach, których nie pamiętam w tej chwili. Na przykład o pokoju moim i kolorze moich ścian i włosów, a także o tym, że zostałam posądzona o bycie dziewczyną mojego najlepszego przyjaciela.
Z innych ciekawych konstatacji, mam następującą. Działanie jest bardzo ważne. Ruch jest wszystkim. Zauważyłam u siebie taką właściwość, że w sytuacjach kryzysowych, jeśli tylko mogę działać, odnajduję się doskonale i super sobie z nimi radzę, natomiast w momencie, kiedy nie pozostaje nic oprócz czekania, moje nerwy wysiadają. Oj, nerwy, nerwy... Zupełnie niepotrzebne, a jednak nie da się ich uciszyć... Nie udało się, dopóki wszystko nie było jasne. Generalnie jest to logiczne, bo działanie odwraca uwagę od problemu, zwłaszcza gdy skupiasz się na jego rozwiązaniu. Kiedy czekasz w niepewności, to przychodzą do głowy tylko najczarniejsze scenariusze. Więc wszystko w normie. Tylko musiałam sobie to poukładać w głowie, prawda?
Układanie w głowie jest jedną z ważniejszych funkcji tego bloga. Stąd nasuwa się wniosek, że kiedy nie mam problemów, nie piszę, bo nie mam sobie czego układać w głowie. Teraz to nie jest tak, że mam problem. Tylko jestem w takim dziwnym momencie życia, kiedy dużo się dzieje, a ja muszę w sobie znaleźć jedynie odpowiednią ilość odwagi i czasu. I wiem, że wszystko będzie dobrze, bo inaczej być nie może. Najdziwniejsze jest to, że nie narzekam na nawał pracy, nie narzekam na to, że mi się nie chce. Pierwszy raz mam prawdziwy cel i dążę sobie do niego powoli. Po trupach to może za dużo powiedziane. Ale konsekwentnie.
Wnioski końcowe. Jestem szczęśliwa, bo mam cel. Jestem szczęśliwa, bo jestem zaspokojona. Jestem szczęśliwa, bo wcisnęłam się dzisiaj bez problemu w mundurek z liceum. Jestem szczęśliwa, bo w sumie naprawdę nie jest źle, a mogło być o wiele gorzej.
Energia ze mnie bije. Mam nadzieję, że to nie słomiany zapał.
Po prostu się cieszę. I jeszcze na dodatek w tych momentach udało mi się zakochać w Gdańskiej Formacji Szantowej. Nie mogę się uwolnić od ich muzyki. Mimo że niektóre teksty są smutne, to całość napędza mnie i ładuje energią.
Ciekawe zjawisko. Generalnie widzę, że odżyłam w jakiś sposób. Chyba się domyślam, dzięki czemu tak się stało:)

Jeszcze edit. Transitory ma rację. I inni, którzy to mówili, też mają rację. Ten blog jest dla mnie, a nie dla czytelnika (z całym szacunkiem). I nie będę pisać pod publiczkę, tylko będę pisać po to, żeby się wypisać i wyrzucić z siebie wszystkie złe myśli i złe co się przyśni. I tyle. A jak się komuś podoba, to bardzo mi miło. I na pewno nigdy, ale to nigdy nie będę pisać TrAfFkĄ... I będzie dobrze.
Pozdrawiam

sobota, 2 czerwca 2007

O tym, że nie jestem zachwycona...

Doszłam do wniosku, że nie jestem zachwycona. Przy zmianie szablonu zdarzyło mi się popatrzeć na starsze notki i doszłam do wniosku, że to nie jest to, o co mi chodziło. Owszem można się nad sobą użalać, ale bez przesady. Okazuje się, że obiektywnie jestem żałosna. A przynajmniej taka się wydaję w związku z tym, jak piszę. To smutne.
Chciałabym pisać o innych rzeczach. O czymś, co mnie kręci, co mnie interesuje, albo o tym, co się dzieje. Albo o czymś, co naprawdę jest ważne. A nie chciałabym wpaść w banał. Wierzcie, lub nie, ale to bardzo trudne. Poważnie zastanawiałam się nad tym, czy nie dać sobie spokoju z blogowaniem, ale poczułam wyzwanie. Nie wiem, co prawda, czy coś z tego wyjdzie, bo nie jestem jakąś super świetną osobą, która ma do przekazania wiele rzeczy i zdanie na każdy temat, oraz potrafi się swobodnie wypowiadać na wszystkie tematy. Ale chyba postanowiłam, żeby było mniej osobiście. Z resztą zobaczymy.
Poczułam, że moje notki są faktycznie nieco dziecinne. O takich rzeczach piszą nastolatki, a ja już nie jestem nastolatką. Uświadomiłam sobie, że już nie jestem dzieckiem. I jakkolwiek zamierzam pozostać w przyjaźni z moim inner child, to pora dorosnąć. I to nie ma nic wspólnego z rozsądkiem, czy byciem poważnym i dojrzałym. Po prostu pora się zmienić, bo życie nagle zaczęło przede mną stawiać wyzwania, których się nie spodziewałam i których nie doświadczałabym będąc wciąż dzieckiem. To taki znak. Nie potrafię tego wyjaśnić.
Nie wiem jeszcze, co będzie, ale najwyższa pora coś zrobić. Nie chcę być już nastolatką, chcę być kobietą. Pełną gębą.
Zobaczymy.

Pozdrawiam

środa, 30 maja 2007

O tym, że był to najbardziej przypałowy tydzień w moim życiu...

Och, och, och. Tak wiele się wydarzyło, że ach! Sama nie wiem, od czego zacząć.
Może od tego, że mam debet na koncie? Nie, chyba nie od tego.
Przeczytałam przed chwilą poprzednią, jakże entuzjastyczną notkę. I w sumie wszystko się zgodziło, wszystko. Naprawdę udało mi się zapomnieć. Żyłam sobie w błogostanie całkowitym. Olałam to, że mam studia, pracę, niespełnioną miłość i cierpienie permanentne, i że jestem taka biedna i w ogóle. Wiecie, jak trudno jest powrócić do normalności po takim wyjeździe? Pewnie wiecie. Bardzo, bardzo trudno.
Generalnie nie potrafię się wysłowić, ani zebrać tego wszystkiego w jakąś sensowną całość celem wyciągnięcia konstruktywnych wniosków.
Ale za to postanowiłam w końcu, że nareszcie pora zmienić wystrój. Na coś bardziej neutralnego. Decyzja ta wynika z tego, że udało mi się bardzo, ale to bardzo podbudować własną samoświadomość i pewność siebie. Czuję się doceniona, pożądana i w sumie całkiem fajna.
A wszystko przez ten tydzień, który zaczął się bardzo ciekawie. Generalnie jedno z ciekawszych doświadczeń w moim życiu. Okazało się, że w sytuacjach kryzysowych potrafię jednak zachować zimną krew. To dobrze, dowiedzieć się czegoś takiego na swój temat. W tej chwili sytuacja po prostu mnie bawi, ale mogło wcale nie być tak wesoło. A tydzień, który tak się zaczął, aspiruje do scenariusza Hitchcocka - zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie. Wszystko się wali i pali. Ale nie w negatywnym znaczeniu. Po prostu się dzieje, zdarza się. A do tej pory myślałam, że rzeczy to coś, co przydarza się innym.
Dowiedziałam się, że już nie mam zajęć. W poniedziałek jest jakiś egzamin. Nic nie umiem. Nie mam połowy zaliczeń, bo mnie nie było. Generalnie uczelnia leży i kwiczy na dnie Rowu Mariańskiego, razem z moją wiedzą. A mnie to bawi.
W tym tygodniu obchodzimy Tydzień Bez Rozsądku. Choć nie tak do końca, bo w sumie mogłam sobie zostać w Warszawie i olać system całkowicie. Ale na tak wiele mnie nie stać. I tak rozwinęłam się bardzo, jeśli chodzi o lekkomyślność. Efektem tego jest na przykład debet na koncie, heh...
Z upragnieniem oczekuję wypłaty... i nie tylko;)
Ale ogólnie widzę przed sobą jasną przyszłość, tylko muszę się zebrać. Radością napawa mnie to, że dzisiaj ostatni dzień będę w pracy. To naprawdę boskie uczucie, nawet ze świadomością, że będę w związku z tym musiała przysiąść do nauki. Generalnie takie jest założenie. Uczyć, uczyć, uczyć się. I kupić sobie łóżko.
Tak, jestem radosna. I rozbawiona tym tygodniem. Ciekawa jestem niesamowicie, co będzie dalej, wszak dziś dopiero środa. Pora zacząć poważnie myśleć o sesji. Ale to za chwilę. Na razie będę szukać nowego layoutu.
Do przekazania mam jeszcze, że wszelkie założenia wobec wyjazdu zostały spełnione, a afterparty w Warszawie przeszło wszelkie moje oczekiwania. To naprawdę cudowne mieć takich przyjaciół, którzy nie chcą cię puścić do domu i jeszcze zapraszają na wakacje... Tak, chciałabym odrobić praktyki w stolicy. Muszę się wybrać do ACK i dziekanatu i to załatwić.
A najfajniejsze jest to, że za miesiąc znów będę na Mazurach.

Pozdrawiam

wtorek, 15 maja 2007

O tym, że świat szaleje, a ja...

Ewidentnie nie mam weny. Generalnie, jak już napisałam Goldamsel, kiedy jestem szczęśliwa, nie mam weny. Trzeci raz się zbieram, żeby coś napisać. I notka poszła się gonić. Wczoraj wiedziałam jeszcze, co napisać. Dziś w głowie mam tylko pakowanie i pogodę.
Wyjeżdżam. Nawet nie wiecie, jak bardzo mnie to cieszy. Zamierzam oddać się błogiemu nieróbstwu i nie przejmować się absolutnie niczym. Bardzo mi jest to potrzebne i wiem, że choćby lało, a temperatura odczuwalna oscylowała wokół 6 stopni Celsjusza, będę niesamowicie zadowolona z tego wyjazdu. Żałować nie będę.
Nie będę myśleć o miłości, nie będę myśleć o tym, że nikt mnie nie kocha. Nie będę myśleć o tym, że nie mam obiektu uczuć i nie mam o kim myśleć przed zaśnięciem. Nie będę się przejmować sesją i pracą. Nie będę myśleć o domu i niedokończonym pokoju. W ogóle nie będę się przejmować.
Będę za to pływać, siedzieć przy ognisku, będę śpiewać, będę grać i będę pić. Będę się radować. Będę chodzić po lesie. Będę ciągnąć za sznurki. I będę się radować.
I tak ma być.

Świat szaleje, a ja wypływam w rejs!

I tak ma być. Notki bez narzekania są krótkie, bo narzekać można dużo. A jak się człowiek cieszy, to nie ma czasu o tym pisać, tylko idzie się radować. Nie przejmuję się nawet tym, że zaraz muszę iść do pracy:)

Pozdrawiam

niedziela, 6 maja 2007

O tym, że nie mam się nad czym użalać...

Chciałam poczekać, aż drugie oceny, do których się zgłosiłam wydadzą swój werdykt, ale jakoś pozytywne się nie kwapią. Chyba jednak nikomu się nie podoba mój blog i z własnej woli nikt się nie podejmie czytania moich wynurzeń. Trudno. Generalnie jest to moja osobista tragedia. Nikogo nie zmuszam, żeby to czytał.
Blog służy do tego, żeby się pożalić na życie. Jest to znak czasu... Bo w sumie równie dobrze mogłabym sobie prowadzić pamiętnik w zeszyciku, jak normalny człowiek. Ale jakoś nie potrafię. Ciekawe dlaczego? Próbowałam kiedyś. Nie wyszło. A może faktycznie pociąga mnie taka forma ekshibicjonizmu? A jednak przecież nie piszę tak wiele osobistych rzeczy... Nie wiem. Czy to znaczy, że cały ten blog to obłuda? Chyba nie. Choć podobno pół prawdy to kłamstwo. Wniosek nasuwa się sam.
Może powinnam się odnieść do oceny niecenzuralnej, którą mi wystawiono, ale jakoś... W sumie chyba nie mam nic do powiedzenia na ten temat. Czasem to ciekawe poznać opinię kogoś, kto tak naprawdę nie jest zaangażowany w żaden sposób w moje życie. Kogoś, komu się po prostu nie podoba, komu nie zależy. Choć czasem zastanawiam się, czy to nie jest sztuka dla sztuki. Zmieszać z błotem i tyle. Nie ważne. Generalnie sama się zgłosiłam do oceny. Przynajmniej nie usłyszałam, że fajny blogasek, wpadnij do mnie, jak to się zdarza w komentarzach pod notkami.
Dziś poużalam się nad tym, że nie mam się nad czym użalać. Kolejny gwóźdź do trumny przy następnej ocenie, hehe. Nic się nie dzieje, wiecie. Nic. Co prawda dowiedziałam się, że podobno mam jakieś zaliczenie w czwartek, ale to może być równie dobrze jakaś plotka. Zastanowię się nad tym jutro. Powtarzając się, jak zwykle, powiem, że popadam w marazm. Znowu. Łatwo powiedzieć, zrób coś ze sobą... A zrobić coś naprawdę? Pokażcie mi palcem osoby, które naprawdę coś robią. Pomalowałam ściany, poluję na łóżko. Moje włosy są nierówno ufarbowane. Zmiany utknęły w miejscu. Uwielbiam mój słomiany zapał. I niezdecydowanie.
Czuję się jak zdarta płyta, wciąż powtarzam, jaka to jestem beznadziejna, jak bardzo mi źle. I jak bardzo nie potrafię się zmienić.
Naoglądałam się za dużo filmów. W filmach zawsze jest tak, że nagle w życiu bohatera dzieje się coś i wszystko się zmienia. U mnie to coś nie chce nadejść. Często myślę, że gdybym naprawdę miała problemy to paradoksalnie byłoby mi lepiej. Dlatego, że miałabym czym się zająć, nad czym myśleć i co robić. A tak jak jest... Tylko siedzę.
I zdaję sobie sprawę z tego, że dzieci w Etiopii głodują, że są ludzie, którzy naprawdę borykają się z trudnościami. Że mają o wiele gorzej ode mnie... I to w sumie też mnie dobija. A może nawet nie dobija, bo przecież nie jestem smutna. Nie jestem zdołowana.
Jak byłam młodsza, zawsze chciałam uniknąć tej rutyny, w którą wpadli moi rodzice. Praca-dom-praca-dom. Telewizor-fotel-kuchnia. A teraz widzę, że jednak już udało mi się wkręcić w ten kierat. Zawsze myślałam, że uda mi się coś zmienić. Zrobić coś dla świata, być zauważoną. Idealistka. Ideały muszą legnąć w gruzach. Zawsze myślałam, że moje ideały będą upadać w jakichś drastycznych okolicznościach. A teraz widzę, że powoli moje ideały grzęzną w bagnie nudy i monotonii. Och, jak to brzmi.
Tak, wiem, że zawsze można coś zrobić, że nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić. I inne takie komunały. Najwyraźniej jestem za słaba, za głupia, za leniwa i nie wiem, jaka jeszcze. Nie potrafię. Zwłaszcza, że mogę sobie przecież posiedzieć i poczekać, aż życie samo sobie przeleci koło mnie i może dostanę jakimś odpryskiem, który coś wniesie. Konformizm.
A zawsze chciałam być nonkonformistką...
Ciekawe, co będę o tym myśleć za parę lat, kiedy to będę czytać? Nie wiadomo.

Pozdrawiam.