czwartek, 29 marca 2007

O tym, że w życiu należy się cieszyć...

Więc cieszmy się i radujmy! Śpieszę donieść, że poprawił mi się humor. Przede wszystkim w związku z tym, że Marysia jutro przyjeżdża na święta do domu. Choć w sumie do świąt to jeszcze trochę zostało czasu. Ale przyjeżdża i bardzo mnie to cieszy. Poza tym słońce w końcu wyszło i można przyjąć, że rzeczywiście wiosna nastała w naszym kraju, a przynajmniej w mojej okolicy. To też jest dobry objaw. Co jeszcze? Sama nie wiem. Czy powinnam się zastanawiać nad przyczynami radości? To jest tak samo, jak dzieci pytają rodziców, czemu nie mogą czegoś zrobić. Nigdy jednak nie pytają, dlaczego mogą. Śmieszne, prawda?
Jeśli chodzi o radowanie się, to w sumie ciekawa rzecz jest. Wczoraj na przykład radowałam się również, a nic właściwie się nie stało. Może to ma jakiś związek z księżycem, plamami na słońcu, albo sama nie wiem... Ciśnieniem? Cokolwiek. Należy się cieszyć tą radością, póki ona trwa.
Chociaż moja siostra powiedziała mi ostatnio, że przecież ja się cały czas cieszę. Powiedziała mi też, że mnie podziwia, bo pracuję, studiuję i jeszcze się cieszę. To miłe, niewątpliwie, tylko że ja się wcale nie cieszę cały czas. Czy jestem zakłamana? Udaję po to, żeby zachować resztki rodzinnej atmosfery? Nie wiem, może. Ale jeśli to działa, to czemu nie, prawda? Poza tym nie można się cieszyć przez cały czas, nie każdy uśmiech czy żart jest objawem prawdziwej radości i szczęścia. To, że się uśmiecham do ludzi, wcale nie znaczy, że jestem zadowolona. A najdziwniejsze jest to, że taki sztuczny i w sumie nieszczery uśmiech poprawia czasem ludziom humor. A czasem nie.
A to moje pseudo-cieszenie w sumie jest jeszcze czymś innym. Bo ja żyję w takiej huśtawce. Raz sie wygłupiam, a za chwilę wpadam w nostalgię. Zmienia się to w różnych przedziałach czasowych. od 15 minut do paru godzin. Czy to nie powinno być wyczerpujące? Chyba powinno. I czasem mam przewagę gorszych okresów, a czasem lepszych. Lepszych rzadziej. Dziś mam lepszy, to chyba dobrze.
Dziwi mnie tylko jedno, dlaczego moja siostra nie widzi tego, co się naprawdę ze mną dzieje? Czemu dostrzega tylko tą powierzchowną radość. Czy jestem aż tak dobrą aktorką, czy może rzeczywiście się cieszę, tylko sobie nie zdaję z tego sprawy? Chociaż moja siostra w sumie ma dość własnych problemów, żeby się przejmować mną. Moje problemy nie są aż takie istotne. A poza tym dziś się raduję, a problemy idą w zapomnienie.
Odkryłam też, że wstawanie rano jest fajne. Tak, proszę we mnie nie rzucać przedmiotami, wiem, co powiedziałam. Nie powiedziałam jednak, że zacznę je praktykować. Zdarzyło mi się raz, wczoraj, i doszłam do wniosku, że to jednak dobrze zacząć dzień rano, a nie o 14. Nie ma się wtedy uczucia, że życie przecieka przez palce, bo zawsze jest czas na to, żeby coś zrobić. Nawet jak się nie ma akurat nic do roboty. I dzień się wydłuża. I jakoś tak raźniej, bo w sumie można się spotkać z kimś, kto jeszcze nie wyszedł do pracy. Mam na myśli rodziców. Ostatnio nieczęsto się z nimi widuję. Co w sumie nie jest wcale takie fajne. Tym niemniej jakoś nie ciągnie mnie do wstawania rano, bo kocham moje sny. Wychodzi na to, że mam jednak bujną wyobraźnię, tylko nie umiem jej używać w odpowiedni sposób. Oczywiście nie będę tu opisywać ich, bo po pierwsze ich nie pamiętam, a po drugie nie chcę, żeby mnie ktoś zanalizował. Uff... Zabrzmiało jak różowa czternastolatka, straszne. Z moich snów pamiętam tylko, że czuję się w nich lepiej niż w rzeczywistości. Chociaż pewnie każdy tak ma. Wracając do tematu, z którego zboczyłam bardzo, nie lubię wcześnie wstawać, bo rano śnią się najciekawsze rzeczy.
Czuję, że piszę dzisiaj bez polotu. Zaczynam powoli rozumieć twórców epoki Romantyzmu. Wszak cierpienie jest najlepszą inspiracją. I miłość. A z miłością ja się już pogodziłam. I jakoś nie cierpię. Chwilowo zapewne. A może nie powinnam pisać tu nic, kiedy jestem bardziej radosna? Chyba jednak powinnam, bo okazuje się, że jednak ktoś to czyta. To może niech Kochani Czytelnicy nie dołują się za każdym razem?
Także dzisiaj tak inaczej... Może gorzej, a może lepiej. Nie wiem. Ale w sumie przecież piszę tego bloga dla siebie przede wszystkim, to chyba mogę chociaż raz się nie użalać. Mimo że takie jest założenie istnienia tej strony.

Swing a little more, little more o'er the merry-o
Swing a little more, on the Devil's Dance Floor!*


Pozdrawiam
--
*Devil's Dance Floor - Flogging Molly

środa, 21 marca 2007

O tym, że wiosna wpływa na ludzi...

Jest wiosna, niezależnie od tego, że dziś akurat spadł śnieg, jest zimno i nieprzyjemnie. Jest wiosna, natura budzi się do życia, a z nią w ludziach budzi się... No zgadnijcie, co się budzi? Bo we mnie jest seks...
Tak, tak. Wszyscy jesteśmy podatni na to, co się dzieje z przyrodą, odwieczne koło życia, obroty księżyca i takie tam rzeczy. Przepraszam za eufemizmy, odbija mi się Mgłami Avalonu. Generalnie chodzi o to, że jest wiosna i każdy chciałby się rozmnożyć. Ale że jesteśmy ludźmi, a nie zwierzętami, to nie pędzimy w pierwsze lepsze krzaki z pierwszym lepszym osobnikiem płci przeciwnej, tylko tęsknimy. Mogłabym przemianować mojego bloga na Tęsknota...
Opłotkami zmierzam do meritum. Mimo wszystko bardzo trudno mi to napisać wprost.
Wybaczyłam. Tak. I co dalej? Kocham. Już się nie zastanawiam, czy tak, czy nie. I co dalej? To właśnie jest pytanie.
Bardzo mnie boli, że nie potrafię być przyjaciółką. Jeszcze bardziej mnie boli, że zaprzepaściłam taką szansę. A najbardziej boli mnie, że nie mam na co liczyć.
Przeraża mnie to, bo w sumie teraz, jak na siebie patrzę, to dochodzę do wniosku, że nie mam za wiele do zaofiarowania. Nie mam nic prócz siebie, jak śpiewa Koniec Świata. Boję się tego, że nie jestem warta tego, żeby ze mną być, żeby się mną zainteresować. Mówię teraz generalnie, a nie w odniesieniu to tej jednej konkretnej osoby. Bo wbrew temu, co próbuję sobie wmawiać, wcale nie jestem wyjątkowa. Wręcz przeciwnie, jestem najzwyczajniejszą, pierwszą z brzegu kobietą (dziewczyną?), szarą i nijaką. Staram się, owszem, być wyjątkowa, staram się coś sobą reprezentować. Ale jak przychodzi co do czego, to nie mam nic do powiedzenia. Mogłabym oczywiście mówić o sobie. Tak, na ten temat mogę mówić bardzo długo. Ale po co? Ileż można?
Żal mi, bo w sumie, gdyby to była normalna znajomość, to dałoby się jakoś jeszcze z tego wybrnąć. Ale tak?
Generalnie potrzebuję ludzkiej bliskości, tego mi najbardziej brakuje. Cierpię na niedostatek przebywania, wspólnego milczenia, nicnierobienia, śmiechu, picia. Wspólnoty. Bliskości. Wiem, że nie mam prawa tego wymagać, nie mam prawa nawet tego oczekiwać. Nie wiem, czy mam nawet prawo to napisać...
Jak zwykle za wiele sobie wyobrażam. Jak zwykle przez to cierpię. Jak zwykle wpadam w doła i piszę bzdurne notki, które potem ludzie czytają. Co sobie o mnie myślą? Nie wiem. Czy w ogóle powinno mnie to obchodzić? Obchodzi mnie teraz tylko to, co on pomyśli po przeczytaniu tego. Mimo, że obiecywałam mu, że będzie jak dawniej. Przepraszam, nie potrafię. Dręczy mnie to, że nie potrafię, że piszę bzdurne maile o miłości, że wypisuję takie rzeczy na blogu. Że nie umiem wrócić do status quo. Że przez to wszytko prawdopodobnie stracę go całkiem.
Dręczy mnie to, że podaję się na tacy, choć teoretycznie nie robi się takich rzeczy. Powtarzam to moim koleżankom. Nie okazuj, jak bardzo Ci zależy. Bo wtedy on przestanie się starać. Ale co zrobić, jak on się nigdy nie starał? Przez całe życie nie umiałam uwodzić, dalej tego nie potrafię, więc nawet nie będę próbować. Zwłaszcza, że przez internet robi się to jeszcze trudniej. A na spotkanie teraz już nie ma co liczyć. Prawdopodobnie następnym razem wpadniemy na siebie przez przypadek za jakieś pół roku... I będzie dziwnie.
Szkoda, że nie umiem się od tego odciąć. Przejść do innych rzeczy, zająć się życiem. Przecież moje życie nie istnieje, więc nie mam się czym zajmować...

How much longer will it take to cure this
Just to cure it cause I can't ignore it if it's love *


Popadam w wiosenną depresję. Przepraszam wszystkich czytelników za przygnębiający nastrój, który tu panuje. Ale nawet nie mam siły się starać. Może kiedyś będzie lepiej.

Pozdrawiam
--
*Accidentally In Love - Counting Crows

niedziela, 18 marca 2007

O tym, że jestem głupia...

Och, wiem, zaraz rozlegnie się milion głosów (a przynajmniej trzy), które powiedzą, że wcale nie jestem głupia. Tylko że mnie nie chodzi o taką normalną głupotę. Właściwie sama nie wiem, o co mi chodzi.
Czy możecie mi wyjaśnić, dlaczego czuję się winna? Dlaczego jest mi przykro i dlaczego chce mi się płakać? Przecież to nie ja nawaliłam, prawda? Czyja wina jest większa? Moja, czy jego? Dlaczego, dlaczego nie potrafię się wkurzyć jak normalna kobieta, pogniewać, obrazić, zrobić aferę? Tylko muszę się gryźć, że może to jednak ja dałam ciała.
Przecież stałam 40 minut na tym dworcu. Przecież dzwoniłam. Czy można mnie winić za to, że nie miałam ochoty sama się włóczyć po Gliwicach i pojechałam do domu? Czy można mnie winić za to? Czy jestem bardziej winna? Bardziej niż człowiek, który zaspał na spotkanie ze mną i nie słyszał jak dzwonię? Właściwie to chyba jest poniżające. Nie wiem.
Chciałabym umieć się pogniewać. A mnie po prostu jest przykro. Przykro, bo nie przyszedł. I bardzo przykro, że jednak nie poszłam do tej Latarni.
Zepsułam sobie Dzień Świętego Patryka na własne życzenie. Trzeba było jednak iść na Sąsiadów.
Po co robić sobie nadzieję? Zawsze jak coś dobrego ma się zdarzyć, to ja się cieszę jak dziecko, a potem okazuje się, że to wszystko jest jedno wielkie nieporozumienie. Dlaczego to zawsze mnie spotyka?
Nienawidzę swojego rozsądku, za to, że teraz staram się go przed sobą wytłumaczyć, staram się go zrozumieć, liczę nie wiem na co. Przecież to była jednorazowa akcja, która została zaprzepaszczona. Wiem, że drugi raz już tak nie będzie. Nienawidzę mojego rozsądku, który mówi mi, że prawdopodobnie dobrze się stało. Tak samo, jak dobrze się stało, że nie pojechałam wtedy z Bartkiem na obóz, teraz jak to patrzę, to bardzo się cieszę, że nie było dla mnie miejsca. Więc pewnie dobrze się stało.
Tylko że jest mi smutno. I jest mi przykro. Dlatego, że nie wiem, czy on będzie chciał się jeszcze kiedyś spotkać, bo nie wiem, czy będę w stanie zaufać mu jeszcze raz i znowu pojechać do Gliwic. Chyba nie. Bo zawiodłam się na kimś, kto jest moim przyjacielem. Bo nie zapytał, jak może mi to wynagrodzić. Bo jak zobaczył, że jestem na gg, to sie ukrył. Bo winię siebie. Bo to wszystko jest takie głupie. Bo nie mogę się przemóc, żeby z nim porozmawiać. Bo już nie będzie tak samo.
Wiem, że przesadzam, wiem, że dramatyzuję. Cieszcie się, że nie pisałam tej notki wczoraj po powrocie do domu. Generalnie oboje chcieliśmy dobrze, i generalnie jak zwykle wyszło jak zawsze. Nienawidzę mojego życia, w którym jest tak niewiele dobrych rzeczy. Nienawidzę siebie, za to, że nie potrafię dostrzec więcej dobrych rzeczy w moim życiu.
Dzisiaj uważam moje życie za jedną wielką porażkę, a siebie za osobę, która nic nie zmienia i nic nie wnosi do świata. Jest mi źle. Nie chce mi się iść do pracy, chce mi się płakać, ale nie będę już tego robić, wystarczy. Wiem, że mi przejdzie, że odzyskam lepszy humor, ale na razie... Przykro mi, naprawdę mi przykro.

I have to find the will to carry on
On with the -
On with the show -
The show must go on...*


Pozdrawiam
--
The Show Must Go On - Queen (jakby ktoś nie wiedział)

wtorek, 13 marca 2007

O tym, że nie mam życia...

Ostatnio tyle się dzieje w mojej głowie, że powoli zaczynam żałować, że nie mam laptopa, żeby sobie to przynajmniej napisać w łóżku. Bo te myśli najczęściej napadają mnie tuż przed snem. Ale tak chyba zawsze jest.
Generalnie jest mi źle. I może należałoby na tym poprzestać? Nie wiem. Trudno mi ubrać w słowa to, co dzieje się w mojej głowie. A może to nie jest głowa? Dusza? Cokolwiek...
To, co robię można nazwać tylko wegetacją. Nie prowadzę życia. Siedzę w domu i robię wszystko, żeby nie myśleć. Czytaj: oglądam telewizję, siedzę przed komputerem, słucham muzyki. Nie czytam, czytanie zmusza do myślenia, poza tym nie mam co czytać. Nawet muzyka mnie męczy. Happysad nie daje rady, bo zmusza do zastanowienia. Nie wiem, jak oni to robią, ale słowa ich utworów zawsze odpowiadają mojemu nastrojowi, opisują to, co się ze mną dzieje. A to prowadzi tylko do smutnej konstatacji. Więc słuchać też już nie mogę.
Dlaczego tak jest? Nie wiem. Przychodzi mi do głowy wiele rzeczy. Wychodzi na to, że jestem inteligentną osobą, bo wpadam na nieskończoną liczbę wyjaśnień mojego stanu. Efekt jest taki, że nie mogę się nawet pogrążyć w rozpaczy. Bo wisi nade mną rozsądek. Ten sam, który nie pozwala mi pójść do łóżka z pierwszym lepszym, ten sam, który nie pozwala mi wpaść w alkoholizm, ani sięgnąć po narkotyki. Ten sam, który zmusza mnie do funkcjonowania. Dzięki któremu uczę się na zaliczenia i egzaminy, to on wyciąga mnie z łóżka, jak rano muszę iść do pracy. To on nie pozwala mi wypić ostatniego kieliszka.
To on nie pozwala mi się targnąć na własne życie. (Do tych, którzy mnie znają: nie zamierzam się zabić, nie potrafiłabym. Jestem tchórzem...) Dzisiaj nie potrafię wyciągać wniosków. Wiem tylko, że egzystuję sobie w tym świecie i nic nie zmieniam i nic nie wnoszę. I nie potrafię się zmobilizować do jakiegokolwiek działania. Chodzę do pracy, bo muszę, chodzę do szkoły, jak muszę. Oglądam telewizję, siedzę w internecie. Uciekam.
To wszystko jest ucieczką. Przed czym? Przed prawdziwym życiem? Pewnie tak, przynajmniej po części. Bo nic mnie nie zmusza do wyprowadzenia się z domu i próbowania własnych sił w starciu ze światem. Uciekam przed tym, co mam w domu. Tak, pewnie najwyższa pora jednak odejść na swoje. Nie wiem, boję się, że mogłabym nie sprostać światu. Zwłaszcza po tym, jak moja siostra wróciła z podkulonym ogonem.
Generalnie problemy są. A ja czuję się odpowiedzialna za moją rodzinę. Kocham ich, są moi. Nie lubię patrzeć, jak ludzie których kocham cierpią. Smutne jest to, że jako rodzina nie potrafimy sobie poradzić z tym, co się dzieje. W takiej sytuacji wychodzą wszystkie najgorsze rzeczy. Wszystkie zadawnione, przyschnięte i niewybaczone "krzywdy". Wszystkie zachowania, które zwykle przemilcza się, bo nie warte są wspominania. Wszystko to teraz jest zarzewiem konfliktu. Każde z nas stara sobie jakoś to poukładać. Ale rodzina to nie prosta suma jednostek. A my nie potrafimy sobie z tym poradzić razem. Próbuję robić za głos rozsądku, taka moja rola jest w tej rodzinie chyba, taką sobie wybrałam. Zawsze starałam się jakoś to wszystko łagodzić. Problem polega na tym, że ja też czasem mogę nie wytrzymać. Ale staram się.
Nie wiem nawet, czy to faktycznie jest potrzebne, czy to coś wnosi i zmienia. Może zupełnie bez sensu się miotam? Przestaliśmy ze sobą rozmawiać normalnie. Wszyscy ciągle się martwią. A ja jestem ostoją, w którą wszyscy wierzą. O której myślą, że sobie poradzi. To wcale nie jest przyjemna rola. Bo tak naprawdę nikt się nie przejmuje tym, że ze mną też może być coś nie tak. Że ja sobie mogę nie poradzić. Nie mogę sobie nie poradzić. Muszę sobie radzić. I radzę. Na tyle na ile umiem. Efekty jakie są, każdy widzi. A przynajmniej każdy, kto zechce spojrzeć.
Prawie nie mam przyjaciół, z domu wychodzę do pracy, na uczelnie, albo do sklepu. W wydarzeniach kulturalnych uczestniczę z własną matką. Nie mam życia. Nie mam nic poza rodziną, która wprowadza mnie w doła. Powinnam się cieszyć, że mam choć tyle? To ta rodzina sprawia, że nie skończę ze sobą, bo beze mnie by sobie nie poradzili. To chyba dobrze.
A może jestem zazdrosna. O to, że wszyscy trzęsą się nad moją starszą siostrą, za pewnik przyjmując moje zdrowie psychiczne, poczytalność i zdolność radzenia sobie ze wszystkim? Tak mi podpowiada mój rozsądek. Przecież nic mi nie jest, to wszystko roi się w mojej głowie, bo jestem młodszym dzieckiem, zazdrosnym o starsze rodzeństwo. O uwagę, którą rodzice poświęcają rodzeństwu, a nie mnie. Nienawidzę mojego rozsądku.
Nienawidzę go, bo podpowiada mi on, że wcale nie jestem wyjątkowa, że jestem jak miliony innych młodych kobiet nie radzących sobie z własną samotnością. A ja nie chcę być zwyczajna, nie chcę być jedną z wielu. To najbardziej przeraża mnie w mojej przyszłości. Chcę być wyjątkowa. Taka, żeby mnie zapamiętano. Właściwie wystarczyłoby, żeby choć jedna osoba uważała mnie za wyjątkową. Żeby ktoś powiedział: Dla mnie jesteś jedyna na całym świecie. Nie ma drugiej takiej. Żeby mnie kochał. Ostatnio nie czuję się kochana.
Na dodatek jest wiosna, czas zakochanych, którzy wylegają na ulicę, okupują ławki, przystanki, autobusy, wszystko. Wszędzie ich pełno. Nie życzę im źle. Wszystkiego najlepszego, niech im się wiedzie, niech ta miłość będzie tą jedyną. Po prostu jestem zazdrosna, bo ja tego nie mam. I dlatego też mi smutno. A rozsądek woła, że siedząc w domu na pewno nie znajdę miłości. I koło się zamyka.
Nie mam życia. Ale nie zamierzam się zabić.
Dzisiaj bez piosenki. Bo nie ma takiej piosenki.

Pozdrawiam

wtorek, 6 marca 2007

O tym, że się sprowadziłam na ziemię...

Krótko, zwięźle i na temat będzie dzisiaj. Sprowadziłam się na ziemię. Obeszło się bez spotkania, może to i dobrze, a może i nie. Może gdybyśmy się spotkali, byłoby inaczej. Ale teraz nareszcie (heh, a może zawsze wiedziałam) wiem, że mogę przestać się łudzić.
Generalnie się cieszę, bo możemy dzięki temu wrócić do status quo. Będzie dobrze. Będzie tak jak kiedyś. To dobrze. Chyba.
Doszłam do wniosku, że to wszystko tak naprawdę wynika z mojej potrzeby męskiego towarzystwa. Jestem wszak dojrzałą kobietą, która potrzebuje mężczyzny. Do pogadania, do poprzytulania, do seksu, do partnerstwa ogólnie. Brakuje mi tego bardzo i dlatego chwytam się każdego cienia szansy na to, że ktoś wypełni mi tę pustkę. Wiem, że nic na siłę, dlatego nie robię nic na siłę. Czekam cierpliwie, bo wiem w głębi serca, że przyjdzie na mnie pora, kiedy znajdę tego jedynego. A póki co należy cieszyć się innymi rzeczami. I tak zamierzam czynić.
Zaczynam się uczyć grzecznie, będę się bardziej starać robić to, co robię do tej pory. Żeby to robić lepiej. Bo coś trzeba robić dobrze. Prawda?
Po raz kolejny wracam do normalności, do rzeczywistości, która jest szara i nijaka, ale z braku innej muszę się z nią zaprzyjaźnić. Nie można ciągle przebywać w świecie marzeń. Każdy sen śniony zbyt długo jest takim, z którego człowiek budzi się z krzykiem. Powtarzam za Regisem.
Dlatego wymienię dzisiaj baterie w moich zegarach. To nie jest przenośnia. Wszystkie zegary w moim pokoju się zatrzymały jakiś czas temu. Pora to zmienić, niech to będzie symbol. Niech będzie.
Z nową energią wracam do starego życia. Ja wiem, jak to pretensjonalnie brzmi, ale muszę sobie dać kopa, a słowo pisane ma większą moc niż słowo mówione. A już na pewno większą niż słowo myślane. Zwłaszcza w moim przypadku, w tej określonej sytuacji. Teraz jasno dałam sobie do zrozumienia, na czym stoję, i tego się będę trzymać.

Słońce nigdy nam nie zajdzie
W śmiałych rejsach przez ten świat.
Każdy z nas swój cel odnajdzie,
Choćby zawsze, zawsze szedł pod wiatr...*


Mam nadzieję, że i ja znajdę wkrótce mój cel, bo strasznie długo już idę pod wiatr. A przecież damy i dżentelmeni pływają tylko baksztagami...
A wspominałam już, że jadę w maju na Mazury? Właśnie z takich rzeczy teraz będę się cieszyć. I z koncertu 8 marca. I z Szantek w K.Koźlu 10 marca. I tego się będę trzymać, bo czegoś muszę.
Wiem, że jestem żałosna.

Pozdrawiam
--
*Żeglowanie - Cztery Refy
słowa: L Wieleżyński, muzyka tradycyjna

poniedziałek, 5 marca 2007

O tym, że jak nie wiesz, to znaczy, że nie...

Kiedy się wie, że się kogoś kocha? Wiecie? Ja nie wiem, ale doszłam do wniosku ostatnio, że jak się nie wie, czy się kocha, to znaczy, że się nie kocha. Skomplikowane? Jak kochasz, to wiesz. Proste. A gdy się zastanawiasz, to znaczy, że niekoniecznie.
Skąd mi się to wzięło, zapyta ktoś... Generalnie trudno powiedzieć. Zbieram się do napisania tej notki już od jakiegoś czasu i nadal nie do końca wiem, co chciałabym tu napisać.
Mam przyjaciela. Bardzo go lubię. Często o nim myślę. Uwielbiam z nim rozmawiać. Doskonale się rozumiemy. Mogę mu powiedzieć wszystko. Pociąga mnie fizycznie. Odczuwam potrzebę dzielenia się z nim i radością i smutkiem, i dzielenia jego radości i smutków. Cały problem polega na tym, że przeważnie kontaktujemy się przez internet, widzieliśmy się dwa razy może, a znamy się już ponad dwa lata. Znajomość internetowa jest wspaniała, ale ja jestem już gotowa na przeniesienie jej na realniejszy grunt. Tylko on nie jest.
Przy czym jest on osobą, której nie należy naciskać, bo się w sobie zamknie. Jak Osioł ze Shreka w sumie :)
Zdaję sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nasz związek byłby krótki i burzliwy, ale może też byłoby to coś na stałe. I po prostu, jako że nie cierpię niedopowiedzianych sytuacji, chciałabym to mieć już za sobą. Żeby móc wrócić do układu stricte przyjacielskiego. Bo na razie nie potrafię. Bardzo chciałabym się z nim spotkać, choćby po to, żeby poczuć ten chłód.
Wiem, że kiedy go zobaczę, nie będę w stanie się powstrzymać od kontaktu fizycznego, albo będzie mi bardzo, bardzo trudno. Wiem, że albo wylądujemy w łóżku, albo zostanę odepchnięta. Ze wskazaniem na to drugie. Oczywiście wszystko będzie w poprawnej formie. "Nie jestem gotowy, bądźmy przyjaciółmi" - takie pierdoły. Chcę to już mieć za sobą, żebym mogła wrócić do starego układu. Myślałam przez cały miesiąc, że mi się uda, ale widzę, że jednak nie potrafię przestać. Heh, nie potrafię się już oszukiwać, że bycie przyjaciółmi mi wystarcza.
Generalnie chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi, ale chciałabym czegoś więcej. A może nie tak. Chciałabym zostać sprowadzona na ziemię. Dowiedzieć się, że nie mam na co liczyć, że powinnam sobie dać spokój. Wtedy będę mogła odejść dumnie łykając łzy, potem ryczeć w poduszkę, a na końcu puścić się z innym, jak mówiła Fringilla Vigo. Będę wiedzieć, na czym stoję. A to ostatnio jest dla mnie bardzo ważne.
Bo jestem dorosła. Gdybym miała pięć lat mniej, pewnie nie miałabym tego problemu, bo zamiast się zastanawiać, zadziałałabym. Ale teraz już tak nie potrafię. Ostatnio jeden z nowych znajomych powiedział mi, że bardzo dużo widzę. Po chwili namysłu przyznałam mu rację. Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze przewiduję, rozpatruję możliwe aspekty przyszłości, zastanawiam się, co będzie jak zrobię to, albo coś innego. Co wyniknie z takich a nie innych działań innych ludzi. I z czego wynikają ich działania. Generalnie dużo myślę. I to wcale nie jest dobre. Marysia zawsze mi powtarza, żebym przestała myśleć. Bo czasami jest lepiej działać niż myśleć, a żałować należy tego co się zrobiło, a nie tego, czego się nie zrobiło. Prawda?
A ja nie potrafię przestać, zawsze, ale to zawsze się zastanawiam. Nawet nie wiem, ile szans przez to już przegapiłam, ale trudno, co robić... Moja osobista tragedia, prawda? Nawet mi się nie chce starać.
Nie chce mi się też uczyć, a powinnam, jest wiele rzeczy, których mi się nie chce robić. Właściwie to nic mi się nie chce. Generalnie dół. Ale nie taki wielki, raczej zagłąbko zwane "uchu".

Raczej nigdy nie będzie lepiej,
tak jak nigdy nie było źle.
Raczej już zostanie tak jak jest...*


Pozdrawiam
--
*Nostress - happysad