piątek, 8 czerwca 2007

O tym, że nie wiem, co się ze mną dzieje...

Generalnie od dwóch dni mnie nosi i nie wiem dlaczego. W sumie można by zwalić na pogodę, wszak zbiera się na burzę i zbiera, i jakoś bez efektu. Ale z drugiej strony chyba nie jestem aż taką meteopatką. Bardziej jestem psychopatką. Z resztą sama nie wiem.
Wiele się dzieje. Zwyczajne rzeczy, sesja i tak dalej. Trochę mnie czas goni i tym bardziej irytuje mnie to, że nie mogę się do niczego zabrać. I to nie jest tak, że mi się nie chce. Tylko jakaś adrenalina, albo coś. Nazwałabym to anxiety. Nawiasem mówiąc, znakiem czasu jest to, że nie znam słowa w ojczystym języku na określenie własnego stanu, a w obcym języku nie mam z tym żadnego problemu.
Słucham Kaczmarskiego. Odpowiada mi, gdy mam taki nastrój.
Wyindywidualizowałam się spośród rozentuzjazmowanego tłumu dzisiaj. Powiedziałam, że nie pojadę do Zawoi. Choć jest dzień wolny i ładna pogoda. Wytłumaczyłam się chęcią nauki w spokoju. Niekoniecznie udało mi się zrealizować to założenie. Tak naprawdę chodziło o tą udrękę, którą musiałabym przeżyć. Ja naprawdę kocham moją rodzinę, naprawdę. Ale jakoś ostatnio bardzo mi przeszkadzają te małe, właściwie nieznaczące konflikty. Wbijanie malutkich szpileczek. I potem nagłe wybuchy z powodu właśnie tych nieznaczących szpileczek. Dojrzałam do wyniesienia się z domu, zaprawdę powiadam Wam. Zdecydowanie. Powiem więcej, podjęłam już tą decyzję. Co prawda czeka mnie jeszcze rok. Muszę się obronić najpierw. Ale świadomość podjęcia tej decyzji jakoś mnie trzyma w pionie i nakręca do działania. Tak mi się przynajmniej wydaje.
A jednocześnie czuję się powstrzymywana przez rzeczy niezależne od mojej woli. Nie jestem w stanie dokładnie określić, co się dzieje. To chyba jest znowu ten sam objaw. W momencie, kiedy nie jestem w stanie nic zrobić, kiedy pozostaje tylko czekanie, zaczynam się denerwować. Po prostu lubię jasne sytuacje. A teraz mam niejasną sytuację. Chodzi oczywiście o pracę magisterską. Tak naprawdę zabrałam się za nią, ale brakuje mi literatury, kocham moją bibliotekę akademicką. Najciekawsza książka jest w Rybniku. A inna w katedrze rachunkowości... Tak naprawdę wkurza mnie to, że jest wolne i nie mogę nic załatwić. I przez to siedzę i nic nie robię, a w sumie mogłabym się wszak uczyć czegoś innego, prawda? Wkurza mnie to, że pójdę do promotorki i powiem: Nie mam nic dla pani, przykro mi. A kiedy pani ma następne konsultacje? I w ogóle to jak się pisze przypisy?
Goni mnie czas. 22 czerwca wyjeżdżam. Naprawdę się cieszę, że wyjeżdżam. Wierzę, że będzie dobrze. Prawdopodobnie to nasz ostatni rodzinny wyjazd, chciałabym, żeby się obyło bez zwykłych konfliktów.
No i martwię się, jak zwykle na zapas, praktykami. Bo przecież ja naprawdę nie jestem super wyszkolona jeśli chodzi o bankowość, choć zapewne będę robić w banku kawę i kserokopie. Wszak tak bywa. A wiecie, czym się martwię? Tym, w czym będę chodzić do tego banku. I ile mam zabrać rzeczy. I ile mnie wyniesie pobyt miesięczny w Stolicy. I w ogóle, jak ja się zabiorę i jak się urządzę, i kiedy będą mieli mnie dosyć.
Ale jestem na tym etapie życia, że nareszcie odkryłam przed sobą jakiś cel, co więcej, wyznaczyłam sobie kolejne etapy do jego osiągnięcia i dążę sobie. Posiadanie celu naprawdę pomaga w życiu. Nie wiem, czy mądrym celem jest wyniesienie się z domu... Ale zawsze można to sparafrazować jako przeprowadzkę do Warszawy, prawda? Ale dzięki temu przestało mnie martwić, że nie kupiłam sobie łóżka, że moje okna się nie domykają, że mam beznadziejne meble. Bo przyjdzie taki czas, że będę już na swoim i wtedy dopiero będę się mogła tak naprawdę tym przejmować, prawda?
A póki co jest dobrze, jest dobrze, jest... I zabieram się do nauki. Promotorka będzie mi musiała wybaczyć:) W ogóle przecież nie ma co się martwić uczelnią. Zawsze jest wrzesień...

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz