poniedziałek, 10 grudnia 2007

O tym, że coś się ze mną dzieje dziwnego...

Po trochu czuję się żałośnie, że siedzę sama w domu, ale przecież to tylko i wyłącznie moja wina. Wszak mogę wyjść, umówić się z kimś, kimkolwiek. A nawet sama poszukać sobie kogoś już po wyjściu, prawda? No więc tak naprawdę nie ma na co narzekać, nie?
Zawsze mogę spędzić wieczór z poezją:) O tak, wyobraźcie sobie, że podjęto próby zarażenia mnie kulturą wyższą. Zatem świece, poezja, muzyka fortepianowa i wino... I zapewne wpędzi mnie to w jeszcze większe użalanie się nad sobą. Więc nie wiem, czy jest sens. Może lepiej zabrać się za coś, co jest bardziej konstruktywne? Na przykład pracę magisterską? Ciężko mi, bo jakoś nie mogę się za nią zabrać, mam tylko coraz większą niechęć i coraz większe wyrzuty sumienia. I po prostu staram się nie myśleć o tym. To nie jest dobre podejście.
Myślę za to o wielu innych rzeczach. O własnych emocjach i uczuciach. I o moim akumulowaniu ich. Czasem jest tak, chyba tak jest, że one się kolapsują na pierwszym lepszym obiekcie, a to już jest mało śmieszne. I szczerze mówiąc, nie wiem, co ze sobą zrobić. Powtarzam sobie get a hold of yourself i opanuj się. I sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Przecież to tak naprawdę nic nie jest. A jednak. I od razu włącza się myślenie. Czasem nienawidzę myślenia. Mam taką smutną przypadłość, że muszę przemyśleć wszystko, ale to dosłownie wszystko. Każdą możliwą opcję, każdy jeden scenariusz, który może być dalszym ciągiem obecnej sytuacji. I zawsze, ale to zawsze jest ogromna większość z nich jest czarna jak noc. Zła i mroczna nawet:) No może przesadzam, ale naprawdę w niewielu na końcu jest happyend. Właściwie to chyba w żadnym. I ja naprawdę wierzę, że jestem optymistką? Sama nie wiem, jak to się dzieje.
Swoją drogą śmieszne, jak czasem emocje po prostu przeskakują. I nawet momentami można sobie wyobrazić, że to jednak naprawdę jest obustronne. A potem przychodzi zdrowy rozsądek i wali młotkiem w głowę. Nienawidzę mojego zdrowego rozsądku. Niejednokrotnie wydaje mi się, że byłabym o wiele szczęśliwsza, gdybym była głupsza. Śmieszne-nieśmieszne, ale prawdziwe niestety.
Choć generalnie przynajmniej wyszłam z tego doła z początku tygodnia. Jak było do przewidzenia wszystko się zjebało, bo na to nie ma bardziej subtelnego słowa. Zawsze jest tak, że wszystko sie musi w końcu spierdolić, jak powiada Mav. A ja nadal staram się wierzyć, że wszystko co się dzieje, w efekcie doprowadzi nas do czegoś dobrego. Nadal naiwnie i mimo wszystko się staram. Pieprzony idealizm.
Anyway - używam tego słowa za często ostatnio, więc na blogu też się musi pojawić - znalazłam ostatnio w moich obrazach dzieło J.W. Waterhouse'a. Nazywa się Magiczny Krąg. Wielce się zdziwiłam, skąd się tam wziął, bo nie pamiętam, żebym taki zapisywała. Jednakowoż jest i nawet w przybliżeniu wiem, jakim cudownym sposobem się tam znalazł. A mianowicie za sprawą Goldamsel, która kiedyś napisała notkę o Prerafaelitach. No i proszę oto jest. I piękny i poprawiający humor, i zupełnie niespodziewany. Zaiste to miłe. Zwłaszcza, że wiedźmowatość w sumie jet na topie ostatnio i może pora się tym zająć. Sama nie wiem. Przeprowadziłam małe przemeblowanie w pokoju. Może to coś pomoże. Chyba pora poczytać o Feng Shui albo coś?
Albo zabrać się za pracę magisterską.
Hopeless.

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz